wtorek, 27 marca 2012

Melbourne, Moomba festival

Żeby trochę uciec od poważnych i architektonicznych tematów, których mam w ostatnich dniach po dziurki w nosie, będzie dziś o rozrywce dla gawiedzi, czyli Festivalu Moomba. Odbyło się to to nad rzeką Yarrą jakieś 3 tygodnie temu i trafiłam na Moombę zupełnie przypadkiem, bo spacer po ogrodzie botanicznym lekko mi się wydłużył. Cały teren pomiędzy botanikiem a Yarrą i Alexandra Road zamienił się w lunapark, na rzece zaś odbywały się zawody w jeździe na nartach wodnych - slalomy, popisy, akrobacje, podskoki i wyskoki. Wzdłuż rzeki na naturalnym wzniesieniu rozsiadły się australijskie rodziny - z własnymi kocami, koszami piknikowymi, krzesełkami i browarem. Dzieci ciągnęły w kierunku lunaparku, sceny z występami powiedzmy artystycznymi, waty cukrowej i cymbergaja. Hałas panował niemożliwy, niczym w podstawówce podczas przerwy, komentatorzy komentowali zawody, a maszyny lunaparku wydawały swoje cyfrowe odgłosy, mające przypominać wesołą muzyczkę. Było naprawdę strasznie. A teraz kilka fotek na dowód:

jak zwykle przy takich okazjach, mapy festiwalowe wyglądały, jakby były tu zawsze
 tłumy nad rzeką
koło mnie dwóch chłopców powtarzało coś w rodzaju: skuś baba na dziada ... i to z dobrym skutkiem!
 bez komentarza...
 kupić można było w zasadzie wszystko...
woda pitna dostępna dla wszystkich - w takich miejscach pomysł moim zdaniem świetny
nieco dalej plac do ćwiczeń z widownią - nawet niezły!

sobota, 8 stycznia 2011

Uwaga: przeprowadzka

Drodzy wierni czytelnicy,

ponieważ gmail postanowił sobie na mnie w końcu zarobić, żądając dopłaty do ilości publikowanych megabajtów, nie pozostawił mi innego wyjścia niż dramatyczną przeprowadzkę na adres: ten.

Zapraszam!

Jervis Bay, czyli raj na ziemi

Po drodze z Kiamy zatrzymaliśmy się w małej zatoczce, gdzie dwie panie wyprowadzały białego boksera, a staruszek z brodą łowił ryby. Panie zaczęły z nami pogawędkę, ucieszyły się, że zwiedzamy okolicę i doradziły, żebyśmy następny przystanek zrobili w Jervis Bay, bo to najpiękniejszy fragment wybrzeża, na jaki możemy trafić.

Zatrzymaliśmy się na terenie kolejnego parku narodowego, tym razem Booderee NP. Znajduje się on na pięknym cyplu, całkowicie zarządzanym przez miejscowe plemię aborygeńskie. Trzy podstawowe kempingi obsługują większość turystów, ale głebiej, w okolicach zatoki  St Georges Basin odkryliśmy spory ośrodek z tradycyjnymi bungalowami i kangurami pasącymi się swobodnie między nimi. Odwiedziliśmy też miejscowości letniskowe na cyplu: Vincentia, Huskisson i Sanctuary Point. Na dwie noce zatrzymaliśmy się na kempingu Green Patch, do którego przejeżdżało się przez strumień, po kamieniach, co juz samo w sobie było egzotyczne. Kemping był schowany w gęstym lesie, na wzgórzu pokrytym paprociami, a stanowiska do rozbicia namiotów były dyskretnie oddzielone sporymi połaciami roślinności. Bloki sanitarne w bardzo dobrym stanie, stanowiska do grillowania zarówno dla kempingowiczów jak i jednodniowych gości, cena też umiarkowana bo 10AUD / osobonockę. Wokoło kangury i possumy oraz kolorowe, dość agresywne w zachowaniu papugi. No i wreszcie zejście na plażę - przez rdzawy strumień na śnieżnobiałą plażę z turkusową wodą - raj na ziemi!

Następnego dnia przeszliśmy tą plażą, częściowo po skałach i zagłębiając się w lesie, jakieś 6 km, potem przez busz wrócilismy do domu. Po południu na naszej plaży zajęliśmy się pracami architektoniczno - hydrologicznymi, zmieniając bieg strumienia i budując szereg zamków połączonych wielkim murem australijskim. W nocy nasze dzieło zgarnął przypływ. Jeżeli mam coś szczerze polecać do odwiedzenia w Australii to właśnie ten park - jest przepiękny, a zwierząt mnóstwo, naprawdę warto!

piątek, 7 stycznia 2011

Budderoo NP czyli lasy deszczowe

Kemping w Nowrze okazał się strzałem w mocną trójkę, ale to dopiero w nocy, kiedy przyszła wichura i nasze mały namiocik załopotał na wietrze. Było na tyle zimno i nieprzyjemnie, że około 2 M. przeniósł się do mojego, cieplejszego śpiwora, a ja do rana próbowałam rozgrzać mu stopy - bez sukcesu.

Ranek był jeszcze pochmurny i kiedy zwijaliśmy namiot trochę popadywało, ale po południu już się całkiem wypogodziło. Postanowiliśmy odwiedzić kolejną miejscową atrakcję, czyli Tree Top Walk w Parku Narodowym Budderoo. Jechaliśmy z powrotem do Kiamy, potem w lewo przez Jamberoo i powoli wspinaliśmy się coraz wyżej, by dotrzeć na sam szczyt w miarę łagodnego wzniesienia. Tree Top Walk czyli Spacer Wierzchołkami Drzew był 45 minutową wyprawą po serii całkiem sympatycznych kładek zawieszonych na dość pokaźnej wysokości. Są tam dwa wysunięte balkoniki zawieszone na wysokości dobrych 30 metrów i jedna wieża ze spiralnymi schodami, skąd doskonale widać całą okolicę łącznie z przemysłowym Wollongongiem i wybrzeżem oceanu.

Sam las jest oczywiście potężny i wzbudzający respekt. Dołem paprocie trzy razy większe od polskich, przypominające sceny z Jurassic Park, górą eukaliptusy osiągające wysokość 30 metrów, do tego oczywiście possumy, węże i ptaki. Zapach - trochę grzybowo - ściółkowy, parny, a także słodkawy od żywicy skapującej z kory, ale to odkryliśmy dopiero w Wilsons Prom. W sumie bardzo sympatyczna sprawa, polecam!





 do ziemi daleko





 koniec trasy

 a to już z poziomu człowieka

miejscowy dzięcioł czy coś, dźwięk, który z siebie wydobywa, zaczyna się natastającym ciiiiiiiiiiiiiiiiiii by wybuchnąć jako dobitne tiut czyli:
ciiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii-tiut!
toaleta przy punkcie widokowym, dołem zamknięte zbiorniki na nieczystości

czwartek, 6 stycznia 2011

Kiama

Z Royal National Park udaliśmy się w kierunku południowym, wzdłuż pięknego wybrzeża, do miejscowości Kiama. Minęliśmy kilka miasteczek wypoczynkowych dedykowanych bogatym sydneyczykom, przemysłowy Wollongong i dojechaliśmy na miejsce. Początkowo tam planowałam nasz nocleg, ale wylądowaliśmy nieco dalej, w Nowrze, żeby następnego dnia znów pokręcić się po okolicy. Po pierwsze sama Kiama (czytaj Kajama) jest ładną miejscowością z cudem natury w postaci oceanicznego gejzera buchającego przy sprzyjających pływach, po drugie w pobliżu sporo parków narodowych i innych turystycznych atrakcji. Mieliśmy niestety trochę pecha, bo gejzer chwilowo nie działał, a znad oceanu przyleciała chmura deszczowa, która popsuła nam lunch.

Kiama położona jest na wzgórzu z dodatkowym cyplem tworzącym naturalną, sympatyczną zatokę rybacką. Na cyplu góruje nad miastem latarnia morska, a w wodę wchodzą skały ze wspomnianym wyżej gejzerem. Jest też stara strażnica pożarowa i klub masoński, a do tego sporo restauracji, zamkniętych oczywiście w chwili, kiedy Polakowi najbardziej chce się jeść, czyli między 14 a 18. Poza tym miasteczko niczego sobie. No i przy samym wybrzeżu znajduje się kolej, która tunelem pruje przez miasto w kierunku południowym.

W końcu zatrzymaliśmy się w Nowrze, na zupełnie opuszczonym kempingu przy samym Nowra Wildlife Reserve. Towarzystwa dotrzymywały nam pawie, a w nocy possumy i pierwszy w moim życiu wombat! Nie wiem jak Was, ale mnie to zwierzę rozczula na maxa, najchętniej trzymałabym wombata w ogródku. Dla niewtajemniczonych wombat to coś pomiędzy świnką morską a niedźwiadkiem, wcina trawę i chrumka, jak się zdenerwuje lub wystraszy zaczyna biegać niezdarnie jak grizzli, ale w skali 1:5.  Zobaczcie na zdjęciach.

 pierwszy widok na ocean po wyjeździe z Royal NP
 i kolejny, całkiem przyjemny
 instrukcja obsługi gejzera
 latarnia + barierka ochronna gejzera
 port w Kiamie
 Kiamowe wybrzeże północne
 kolej wchodząca w górę
 tak się buduje domki letniskowe
a to już Seven Mile Beach NP między Kiamą a Nowrą










 nasz namiot i paw, parę possumów, prawdopodobnie matkę z córką, spotkałam w nocy na płotku koło wejścia do namiotu
wombat, zanim się wystraszył flesza i uciekł

środa, 5 stycznia 2011

Royal National Park

Nasze pierwsze noce spędziliśmy dość spokojnie, na zadbanym i przyjemnym polu kempingowym Bonnie Vale Campground w Bundeenie, na terenie Royal National Park. Dość oznacza tyle, że wieczorem i rano przerywały nam sen wielkie skrzeczące białe papugi z olbrzymimi piuropuszami na głowach, w nocy buszowały possumy oraz młodzież, która wzięła sobie za punkt honoru wpadanie całym ciężarem ciała na namiot i szybką ucieczkę. Podobno w ten sposób potraktowali jednej nocy połowę namiotów, a z jednegu ukradli jakiś alkohol. Na szczęście nam wykrzywili jednego śledzia, czyli po angielsku świnkę. Nie pytajcie dlaczego. Natomiast toalety przyjemne i wielkość pola pozwalająca na minimum prywatności. Polecam.


Z Bundeeny można za w miarę nieduże pieniądze przepłynąć promem do Cronulli, a stamtąd kolejką udać się na zwiedzanie Sydney, co było dodatkowym atutem tego miejsca. My jednak, rozczarowani miastem, postanowiliśmy uderzyć na spokojny jednodniowy hiking trasą poleconą nam przez Panią Ranger. Naszym celem była Little Marley Beach, a wyruszyliśmy z Wattamoli, czyli miejsca pikników na trawie i zakazanych skoków z krawędzi wodospadu. Dojeżdżając do Wattamoli widziałam znaki zakazujące nurkowania i skoków do wody i zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Na miejscu okazało się, że mały potok przeradza się w całkiem fajny wodospad zlatujący z kamiennej grani, a gromada śmiałków rzuca się do małego baseniku poniżej, prychając na zakazy.

My wyruszyliśmy w trasę poprzez busz, trochę z górki, trochę pod, mijaliśmy kamienne bloki rodem z Pikniku pod wiszącą skałą, kolejny potoczek z wodospadem i miejscową fauną w postaci jaszczurki, wreszcie bardziej suchy i krzakowaty teren, by wyjść na morski klif z przepięknie ukształtowanymi formami skalnymi. Tu skały były przede wszystkim białe, osmagane wiatrem i wyprofilowane w niesamowity sposób. Kolejne - miedziano czerwone, piaskowe, złotawe...gdzieniegdzie lśniły plamy jak po benzynie, M. wyjaśnił mi, że to ropa wytapia się z torfowisk, które graniczyły bezpośrednio ze skalistym wybrzeżem. Wreszcie ukazała nam się nasza Marley Beach, sympatycznie ukryta wśród wzgórz i krzaków. M. podjął próbę wody, a ja namalowałam akwarelkę, której jednak nie będę tu prezentować z przyczyn oczywistych. Wyszła do bani.

A teraz kilka zdjęć. Miłego oglądania!

 w parku powitały nas jeziora i mokradła
 oraz kurka leśno bakorowa
 syrenka w Bundeenie
 nasz kemping wieczorową porą
 przy wodospadzie
 i przejście górą drugiego strumyka
 klify po wyjściu z krzaków
 te kolory najbardziej mnie zachwyciły
 w oddali nasza plaża
 z powrotem w Bonnie Vale - prywatny cypel należący do kempingu
 nasz wieczorny spacer
jedna ze stada, są ogromne i wyjątkowo głośne

wtorek, 4 stycznia 2011

Sydney, zachmurzenie pełne

Początek naszej podróży miał miejsce 17 grudnia i wiązał się z przelotem do Sydney miejscowymi w miarę tanimi liniami. Jak to z tanimi liniami bywa, do czasu. Za dodatkowe 2kg wagi zapłaciliśmy 20 dolarów. Do tego wystaliśmy się w kilku kolejkach i napociliśmy przy przepakowywaniu gratów, tak, żeby zrównoważyć bagaż ręczny z nadawanym. M. się złościł, ale dzięki temu zaoszczędziliśmy dodatkowe 60 dolców. Na szczęście lot bez przygód, odbiór naszej toyki z Hertza takowoż. Samochód okazał się być mało pojemną corollą, czyściutką, o przebiegu 3000km, do których dodaliśmy wspomniane wcześniej 1700. Pali toto mało, ledwo dyszy pod górkę, ale za to z parkowaniem nie ma problemów, a dla naszej dwójki nic więcej nie było potrzeba. Zadowoleni ruszyliśmy na podbój miasta w pełnym niestety zachmurzeniu.

Najpierw odwiedziliśmy polski konsulat, znalezienie go zajęło nam chwilę, tym bardziej że nie dysponowaliśmy dokładną mapą, a niestety znajduje się on nieco poza ścisłym centrum. Miły Ozzi trochę pomógł w jakiejś zupełnie niefajnej dzielnicy, co poprawiło nam nastroje. Miasto zbudowane jest na górkach i dołkach, pełno tuneli, które są małymi płatnymi autostradami i wyrzucają samochody jak nie przeżute jedzenie w zupełnie niespodziewanych miejscach. Trafiliśmy po godzinie od startu z lotniska i dosyć szybko załatwiliśmy nasze interesy, by spokojnie ruszyć na podbój miasta. W drodze do centrum ponownie się zgubiliśmy i wylądowaliśmy najniespodziewaniej przy charakterystycznym miejskim placu, potem z zaskoczenia wydostaliśmy się na kolejną autostradę wiodącą bezpośrednio na Harbour Bridge, czyli legendarny most, z którego puszczane są fajerwerki i cały świat wita tu Nowy Rok. Most jest olbrzymi i o tyle fajny, że można sobie po nim zrobić pieszą wycieczkę, oczywiście w zorganizowanych grupach i za odpowiednią opłatą.

W końcu udało nam się szczęśliwie wjechać do jednego z parkingów zlokalizowanych w ścisłym centrum i oddać kluczyki do autka fachowej obsłudze. Może dobrze, bo nasze bagaże zostały w środku. Ruszyliśmy na zwiedzanie miasta, które wydało nam się nieco ciemne i złowrogie. Pełne tzw. japiszonów i oczywiście turystów. Nieco pierwsze wrażenie osłabiło wybrzeże portowe z piękną perspektywą wyżej opisanego mostu, starymi zabudowaniami portowymi przerobionymi na atrakcyjne lofty, kawiarenki i hotele, oraz oczywiście z Operą. Ale o niej następnym razem, bo to temat wart osobnego opisu.

Wracaliśmy zmęczeni wzdłuż Ogrodu Botanicznego, zwiedzanie w pigułce zajęło nam 2,5h, tym bardziej wielkie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że nasze autko wydało w tym czasie za swoje parkowanie 70 dolarów! Jakie inne miasto świata mogłoby się poszczycić podobną ceną? Hm, nie wiem. Tego wieczora znużeni kładliśmy się spać w pięknym Royal National Park, gdzie opłata za wjazd i dwie nocki na kempingu wyniosła... również 70 dolarów. A teraz kilka zdjęć z Sydney, które nie jest moim ulubionym australijskim miastem...

 droga przez most
 CBD, w oddali świąteczna choinka
 ciekawa instalacja w przeciętnym biurowcu
 CBD, tak to wygląda mniej więcej w dowolnym kierunku, panowie architecki nieźle tu narozrabiali w XX wieku
 ciekawa fontanna, szkoda, że woda brudnawa
 ten lofcik podobno należy do Russela Crowe
 spacer, którego udało mi się uniknąć
 tzw Abo w przerwie między kuncertami
 ten widok raczej przyjemny, z tarasu Opery
i nasz ulubiony most jeszcze raz