wtorek, 16 marca 2010

Szkockie faktury

Nie będzie bynajmniej o księgowości, lecz raczej o obszarze industrialnym niedaleko naszej plaży, gdzie zawędrowałam pewnej soboty razem z M. i puściłam się w szał fotografowania. M. się lekko rozjuszył, bo spowalniałam wycieczkę, ale takie rarytaski nie mogły mi umknąć. Kto lubi fotografować detale i faktury materiałów, ten wie...


poniedziałek, 15 marca 2010

Szkocki beton cd











Jako że dziś zbudziła mnie szarość i ciekłość, nie pozostaje nic innego niż sięgnąć pamięcią do słonecznych dni sprzed dwóch tygodni i wrócić do naszego betonowego cyklu. A jest o czym pisać i opowiadać, bo listy tutejszych dokonań na tym polu jakoś nie mogę zamknąć. Co prawda sporo w A. budynków granitowych, ale im bliżej współczesności, tym więcej betonowej masy.
Na obrazku powyżej mój towarzysz codziennych prawie wypraw do Morissona, tutejszego Carefoura. Tak się składa, że mam kilka ulubionych ścieżek, wiodących do tego przybytku konsumpcjonizmu, a jedna wiedzie po rampie parkingowej i malowniczych obsranych schodkach, które podziwiać możecie na zdjęciu poniżej:











Betonowy blok, a raczej dwa ulokowane wobec siebie w ten sposób, że tworzą literę L, majestatycznie wznoszą się na skarpie górnego tarasu miejskiego, gdzie mieści się cała "starówka" i główne miejskie centra handlowo-usługowe. Poniżej przebiega droga szybkiego ruchu, którą tu widać na pierwszym planie, a dalej mamy pierwsze supermarkety z mrożonkami, chipsami i napojami gazowymi, czyli podstawami żywieniowymi przeciętnego Szkota. Mój osobisty Morisson jest o tyle super-marketem, że czasami można w nim dopaść świeże owoce, ryby i smaczne mięso, choć oczywiście zawartość mojego koszyka znacznie się różni od przeciętnej miejscowego konsumenta. A wracając do betonu;

beton
opuszczony








beton
z
kładkami






beton
portowy







beton
malowany
jak
ta
lala





Niniejszym temat betonu uważam za wyczerpany i w następnym odcinku przejdę do granitu... czyli dla odmiany zrobi się szaro!

niedziela, 14 marca 2010

Szkocka wioska rybacka

trawa
+
plaża
+
morze
=
raj?




Nasza plaża miejska ciągnie się aż do ujścia rzeki Don, ale zaczyna się przy porcie morskim małą wioską rybacką, która stanowi miejscową atrakcję, chętnie odwiedzaną przez turystów, obfotografowaną na tysiąc sposobów, a przeze mnie osobiście już dwa razy.












W ostatnim tygodniu wybrałam się tam po raz kolejny, pogoda była zbyt dobra, żeby przegapić taką okazję, a poza tym chciałam sprawdzić, jak mieszkańcy wioski radzą sobie z wiosną. Całość składa się z dosyć spójnego założenia około 150 domków, tworzących zwarty układ z kilkoma kwadratowymi podwórkami. Na pierwszym króluje mała, kamienna kaplica, pozostałe zaś są zabudowane historyczną zabudową komóreczek, zwykle drewnianych, niezbyt solidnych, które kiedyś służyły zapewne rybakom do suszenia i patroszenia owoców morskich, a dziś stanowią dodatkowe magazynki, altanki tudzież pralnie.












Trochę wieje tu kiczem, szczególnie jak przyjrzymy się niektórym detalikom zapodanym przez troskliwych mieszkańców. Większość ma charakter marynistyczny, jakieś rozgwiazdy, piękne muszle wyeksponowane w mikroskopijnych okienkach, stateczki, koła ratunkowe i kryształowe rybki spływające po niebieskich zasłonkach. Ale nie brakuje tu swojskich gumowych krasnali, porcelanowych żab ogrodowych i latarenek.












Stara zabudowa charakteryzuje się bardzo małą jak na współczesne warunki skalą, drzwi nie wyższe niż 180cm, tycie okienka, kominy i kominki. Do tego betonowy falochron od strony morza i wielkie silosy portowe od drugiej strony. Paradoksalnie domki są bardzo pożądane, a ich cena wywindowana do kosmicznych poziomów. Mam wrażenie, że romantyczna szkocka natura bierze tu górę nad zdrowym rozsądkiem. Jak dla mnie - miło się to zwiedza i strzela fotki, ale czy na co dzień chcielibyście łazić po swoim 80 metrowym domku z 6 sypialniami cały czas zgarbieni i narażeni na sztormowe podmuchy z jednej bądź zapach gnijących rybek z drugiej strony?

ładnie tu









falo
chron








silosy
i
kaplica







swojsko
ładnie
ale...

piątek, 12 marca 2010

Szkocka oranżeria

wejście od strony parku
pawilon nie zapowiada do końca co będzie w środku...


widok od d strony
czyli wszystkie hale
w okazałości




Oranżeria w naszym małym mieście zachwyciła mnie już przy pierwszej wizycie z M., kiedy to jesienią uprawialiśmy romantyczne spacery... teraz postanowiłam do niej wrócić z ogromnej tęsknoty za przejawami wiosny i rzeczywiście, było warto!
Oranżeria składa się z szeregu połączonych ze sobą za pomocą drzwi wahadłowych hal, w każdej nieco inna roślinność, temperatura i wilgotność, do tego trzy sympatyczne, acz lekko zaniedbane, osłonięte od wiatru dziedzińce tematyczne: ogród japoński, ogród różany i dziedziniec pamięci z granitową sadzawką. W pierwszej hali patrząc od wejścia szumi strumyczek, roślinność egzotyczna, ciepłolubna, jakieś lilije, palmy, storczyki zwieszające się nad głowami. Bardzo przyjemnie i jakże odmiennie od mokrego wywiówka na zewnątrz.











Idąc w lewo docieramy do hali z jeszcze większą wilgotnością, wszystko wisi nad nami, oprawki okularów zaparowane, zdjęcia niewyraźne dzięki zaparowanemu obiektywowi, wprost czekamy, aż z gałęzi zaatakuje nas jakieś boa czy inne kakadu (hm, jakby kakadu atakowało coś poza orzechami). W każdym razie jest tak:










Przedzieramy się przez dżunglę w stronę cywilizacji i wydostajemy do hali suchej, sukulenty, kaktusy, osty i inne nieprzyjemne w dotyku chęchy, ale przynajmniej odpoczywają płuca. Przez chwilę. Potem jest mały korytarzyk przejściowy, a w nim roślinki mięsożerne. Coś w sam raz dla niegrzecznych chłopców, którzy przynoszą tu nałapane z zewnątrz muszki i karmią paszczęki małych, a pozoru słodkich kwiatków. A oto kaktusy:

Po drodze mijam małe, ogrodnicze halki, w których prowadzona jest hodowla roślin, wysadzanych następnie w halach tematycznych. W sumie to sympatyczne uczucie, jak zaglądanie w teatrze za kulisy. Poza tym jest to bardziej naturalne i przypuszczam, że służy to roślinom. Jak wyrosną odpowiednio duże, nie doznają szoku wystawione na miłościwie nam tu panujące warunki pogodowe, tylko w cieplarnianych warunkach są przenoszone do hal właściwych.











A żeby poczuć się bardziej po brytyjsku wchodzę w klimat umiarkowany i kwiaty tym razem w posłusznych rzędach czekające na swoich nowych właścicieli. Na końcu wycieczki oczywiście jest mały sklepik, w którym można kupić co poniektóre hodowane tu roślinki.










Docieram następnie do największej hali, tu znowu szemrze strumyczek, do tego prawie połowa zajęta jest przez obniżenie z dosyć ohydnymi żeliwnymi ławkami w kolorze białym. To miejsce ślubów, chyba sporo par decyduje się na tę romantyczną scenerię. Z halami połączona jest również restauracja, więc przypuszczam, że po ceremonii goście udają się tam na dosyć podły w gruncie rzeczy posiłek, no cóż, nie zapominajmy że jesteśmy w UK...














Na koniec zwiedziłam jeszcze korytarz zapachowy z jaśminami i jakimiś innymi trudnymi do rozpoznaniziołami i kolejną halę ze strumyczkiem, czyli paprociarnię. Było cudnie. 

w świecie paproci
nie wiem co to ale fajnie pachnie
 
Poza tym we wszystkich hala sadzą i sieją intensywnie, a co to już sami zgadnijcie. Trochę mi wstyd z powodu ukończonego biolchemu, ale botanika nigdy nie była moim szalonym konikiem.

Na koniec i deser wkładka dla architektów, czyli plan!

czwartek, 11 marca 2010

Szkocka wiosna


















Zawzięcie tropię wiosnę już od kilku tygodni. Najpierw spod śniegu zaczęły wyskakiwać pierwsze przebiśniegi, potem pojawiły się delikatne krokusy, a ja nie wytrzymując nerwowo postanowiłam przyspieszyć bieg rzeczy i zakupiłam te oto powyżej żółte chęchy. Radośnie rozgościły się na naszym parapecie i w podziękowaniu za dobre traktowanie i pojenie odstaną górską szkocką kranówką wypuściły już dziesięć pączków!

A ja tropię dalej i szkoda mi czasu, wprost do lata bym szła, więc udałam się niedawno do mojego ulubionego parku, a jakże piechotą. Park charakteryzuje się nie tylko pięknym założeniem, rozległym zielonym trawnikiem z romantyczną altanką pośrodku, ale niesie też w sobie inne atrakcje. Przede wszystkim oranżerię, bardzo rozbudowaną i bogatą jak na tak niewielkie miasto. Hal jest chyba z 15, każda o nieco innych parametrach ciepła i wilgotności, a co za tym idzie, innym typie roślinności. Ale może o tym napiszę jutro, bo dziś chcę wlepić kilka fotek z zewnątrz, gdzie wiosna dziarsko przedziera się przez kapryśny nadmorski klimat Północy.

czwartek, 4 marca 2010

Szkocka architektura - najstarszy dom w mieście











Trochę Was zaniedbałam, drodzy czytelnicy i kajam się oto tym przydługim i wypełnionym zdjęciami wpisem o najstarszym domu w mieście. Zwiedziłam go z pewnym wahaniem jakieś dwa tygodnie temu. Zawsze mi się podobał, ale też barbarzyńskie otoczenie nie nastawiało zbyt zachęcająco. Otóż aberdyńczycy nastukali w latach 70. ubiegłego wieku trochę dosyć obrzydliwej, po-modernistycznej architektury, o której możecie poczytać we wpisach betonowych. A najstarszy dom w mieście otulili szklano-aluminiowym grzmotem, negując wcześniejsze założenie ogrodowe i powiązanie z miejskim Ratuszem w stylu neogotyckim, który był po przeciwnej stronie placu wejściowego. O czasy o obyczaje. Teraz dla odmiany żądają papierków na wymianę okien z szybką pojedynczą na zespoloną i przeważnie nie wyrażają zgody...

Najstarszy dom w mieście pochodzi z 1676 roku, należał do Sir George'a Skene Provosta, w czasie wojny oczywiście lekko mu się dostało, ale potem przeprowadzono remont generalny, a w roku 1953 został odsłonięty miłościwą łapką Królowej Matki i oddany do użytku publicznego. W środku można znaleźć zdjęcia z tego wydarzenia, przed Domem wielki plac z założeniem ogrodowym, centrum miasta usiane secesyjnymi kamieniczkami, katedra z cmentarzem jako żywo w samym środku. Dziś ten cmentarz jest traktowany jako skwer, korzysta z niego młodzież z pokolenia McDonald, nagrobki usiane są torbami po tzw. Menu i plastikowymi kubkami po koli. Kamieniczki poznikały, zastąpiło je betonowe centrum handlowe, które zaczyna się przy Union Street, przechodzi w Upperkirkgate, a następnie dochodzi do George Street. Właściwie tym centrum rozrypali pół miasta. No ale to było w latach 60. i 70.

Najstarszy dom w mieście się broni. Jest piękny, z ciężkiego, masywnego granitu, z nieregularnym, ale estetycznym rytmem okien, z obronną stylistyką, basztami i płaskorzeźbami. Jako tako broni się też sadzawka - fontanna z ekspresyjną rzeźbą, umieszczona w pobliżu głównego wejścia na dziedziniec domu. Natomiast gorzej jest z otoczeniem dalszym, czyli szklanym grzmotem Urzędu Miejskiego. Ale to ocenicie sami na zdjęciach. Wnętrza też zostały odrestaurowane, niestety nie zachowały się autentyczne meble z czasów Sir George'a. Pozostał jedynie szczątkowy wystrój kaplicy - polichromie ze scenami biblijnymi. A na drugim piętrze nieco zaskoczyła mnie wystawa tematyczna - kolor różowy w historii ubioru. Pomyślałam: Oo, w tym akurat Szkotki są dobre, więc co szkodzi zobaczyć. Wystawa była nędzna, może z pięć sukien naprawdę interesujących z przełomu XIX i XX wieku, kilka sukien ślubnych, bo kolor różowy występował i przy tej okazji, a następnie ciuszki rodem z sexszopu i lalka Barbie w firmowym pudełku cała w różowych tiulach... Jednym słowem - rozczarowanie. A teraz foty:




a to już Urząd Miasta - naprzeciwko naszego najstarszego w mieście...