wtorek, 23 lutego 2010

Szkocki melanż

Ochłonąwszy po wydarzeniach wczorajszego wieczoru śpieszę donieść o gwałtownym upadku szkockiej kultury narodowej w postaci szkockiej kraty. Że sparafrazuję kolegę trenera: moja wiedza w dziedzinie tkanin sprowadza się do tego, żeby nie pomylić szkockiej kraty z kratą szkockiej. I tak mniej więcej tu to działa. Owszem, każdy szanujący się Szkot w odpowiednim momencie swojego życia zaopatruje się w kilt, w szczególności, jeżeli jest zapraszany na weselne przyjęcia, których panowie w spódnicach są nieodłącznym atrybutem. Jednak prosty szkocki chłoporobotnik nie wyda 250 funciszy na szytą na miarę tartanową spódnicę, jeżeli może za to kupić 25 litrów dobrego trunku. Tak więc tradycyjna krata staje się obiektem narodowych drwin i takich oto obrazków:


















Wracając jednak do tytułowego melanżu, to problem z alkoholizmem wśród Szkotów jest podobno dość znaczący. Czasem widzę na ulicy rozhuśtanych panów, i to zupełnie przed południem! Swego czasu funkcjonował przepis, w myśl którego alko nie było sprzedawane przed 12 w południe, teraz zmienili i mamy dostępność od 10 do 10. Dodatkowo pewnego oprocentowania nie można kupić przed ukończeniem 25 roku życia. Ostatnio spotkała mnie przyjemność wylegitymowania się przy zakupie wina australijskiego typu mix cabernet sauvignon i shiraz. Zrobiło mi się miło, a po spożyciu nawet milej. Mimo takich obostrzeń w piątkowe i sobotnie wieczory na mieście zataczają się już całe tłumy i odpowiedź na taki stan jest prosta: cena!

W supermarkecie piwo jest tańsze od wody butelkowanej. A wielka wypasiona butelka Baileysa kosztuje tu 10 funtów czyli 5x mniej niż w Ojczyźnie! Czy przy takiej dostępności można się oprzeć i nie odpłynąć? Biorąc jeszcze pod uwagę uroki tzw. aury, czy można nie chcieć podkolorowania rzeczywistości?

niedziela, 21 lutego 2010

Szkocki beton cd

Dziś nad ranem -7 i niezła gołoledź, więc spróbuję trochę oszukać rzeczywistość i wrócę myślami i wpisem do środy, kiedy to mieliśmy +7, a ja bez kurtki, w puchowej kamizelce co prawda, spacerowałam sobie morskim brzegiem! A mianowicie do przykładu czystej, prostej formy wynikającej z funkcji a przede wszystkim inżynierii. Panie i panowie, oto wiata:

wiem, wiem, trochę Was drażnię, bo to najmniej efektowne ujęcie czyli od góry


a to widok do wewnątrz



i od strony miasta

i ze środka w bok :)
na koniec dynamicznie ze światłem
i po światło,
prawda, że mocne?

sobota, 20 lutego 2010

Szkockie zbieractwo











Dziś znowu piękna pogoda, czyste niebo i roztopy, więc wybraliśmy się na plaże delikatnym ślizgiem po oblodzonych chodnikach. W końcu po co odśnieżać, jak samo spłynie. Akurat był odpływ, więc na plaży sporo glonów, żerujących mew i innych nadmorskich ptaszydeł, a M. cały ucieszony, bo wreszcie znalazł sobie cel, czyli zbieractwo pospolite.












Ja zwykle poluję na muszelki i krabowe korpusy, co widać na powyższym obrazku. A M. wypatrzył tym razem małe, białe, okrągłe ...... niby to jajeczka, ale po bliższym przyjrzeniu się, okazało się, że to piłeczki golfowe! Całymi stadami! W dodatku nie byliśmy sami w tym szaleństwie, oprócz nas zbierał jakiś starszy pan, który jak nas zobaczył z siatką, to przekazał wszystkie swoje znaleziska oprócz jednej małej piłeczki! Dodatkowo z interesujących obiektów plażowych muszę wymienić wściekle pomarańczowy kask robotniczy i kokos z naklejką Sainsbury-ego i datą ważności do 24 lutego!












W domu nawierciliśmy dziurki, skosztowaliśmy soku, a potem uroczyście młotkiem rozbiliśmy gada. Nie był zbyt smaczny, ale darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, to tym bardziej wyłowionemu z fal kokosowi w miąższ. A oto nasza dzisiejsza kolekcja. 












Z tymi piłeczkami mieliśmy trzy hipotezy: 1. ktoś na plaży grał w golfa 2. piłeczki zgarnął odpływ i sztorm z jakiegoś pobliskiego nadmorskiego pola golfowego 3. robotnicy na platformach wiertniczych grali w turbogolfa. Która hipoteza wydaje Wam się najbardziej prawdopodobna?

czwartek, 18 lutego 2010

Szkockie rymowanki

Raz pewien mężczyzna ze Szkocji
Postradał swe zmysły z emocji.
Choć słuch swój natężał,
Choć wzrok swój wytężał,
Nie było w Primarku promocji!

Raz pewna kobieta ze Szkocji
Wrzasnęła: Nie robiem kolocji!
Rodzina zaś cała
Dalej chipsy wcinała
Wraz z colą w stosownej proporcji!

Tak to jest, jak wieczorem nie mogę zasnąć. Układam rymy. Albo wymyślam różne przyszłościowe scenariusze. Wczoraj dzień był piękny, więc udałam się na długi spacer nad morze i poczyniłam kilka fotek z myślą o blogowym cyklu betonowym, relacja wkrótce. Poza tym zupełnie niechcący wdepnęłam jednym butem w Morze Północne. Szłam sobie zamyślona brzegiem, po mokrym piachu i dopadła mnie tak zwana siódma fala. Nie było szans na ucieczkę, więc zastosowałam unik w stylu bociana. W mokrym bucie doczłapałam się do domu, na szczęście świeciło słońce i było naprawdę ładnie! Na koniec kilka fotek krajoznawczych:



wtorek, 16 lutego 2010

Szkocka architektura cd

Pogoda za oknem po bandzie, niewiele się dzieje, czas więc wrócić do naszego stałego cyklu architektonicznego. Dziś będzie o architekturze powojennej, ale tuż tuż powojennej, bo nagrodzonej w 1948 roku za wyróżniający się projekt przez Silter Design. Cały zespół budynków zaprojektowany przez niejakiego pana A.B. Gardnera, o czym świadczy kamienna tablica przy głównej bramie. Mamy do czynienia z mieszkaniówką komunalną, z lekkimi odniesieniami do przedwojennego modernizmu, ale jak dla mnie - również do powojennego socrealizmu. Na początku rzucik z lotu ptaka:

ta podkowa pośrodku to właśnie omawiany budyn













Pewno zastanawiacie się, skąd moje myśli o powinowactwie do naszego socrealizmu w skądinąd kapitalistycznej powojennej Wielkiej Brytanii? Oto odpowiedź, czyli motyw nad bramą:












Z kolei dla mnie najfajniejsze są modernistyczne akcenty w tym budynku, podziały w stolarce okiennej, rozwiązanie doświetlenia klatek schodowych i narożnikowe okna.

ten pan prawie mnie wyrzucił

detale małej arch









wejście na klatkę
skromnie po szkocku
ale w sumie ciekawie














Muszę powiedzieć, że cała kamienna szkocka architektura świetnie się prezentuje przy pełnym słońcu, na tle wyrazistego błękitu nieba, a szczególnie kiedy cienie są długie i wydobywają całe bogactwo faktury granitu. Niestety większość roku upływa tu pod znakiem chmurki i wtedy następuje pełna symbioza szarego nieba, szarych ulic i szarych granitowych budynków. Na ich tle różowe nastolatki z bobasami w wózkach stanowią nawet sympatyczną odskocznię dla wzroku...

poniedziałek, 15 lutego 2010

Szkocki mir domowy

Na początek trochę spóźnione Walentynkowe serdeczności dla wiernych czytelników. U nas było kwiatowo, różano-różowo, obiadowo i kinowo, więc całkiem sympatycznie. Wybraliśmy chyba najbardziej kulturalno-wywrotową ścieżkę w naszym miasteczku, a mianowicie poszliśmy na specjalny walentynkowy seans Śniadania u Tiffany'ego.

I tam spotkaliśmy naszych starych znajomych z kursu salsowego numer 1, czyli tzw. Sinead z Alonsem. Nie wiem, może to trochę obraźliwe określenie, ale taki przydomek, nieco skrótowy i może opierający się na niezdrowych schematach, nam się ukuł w czaszkach już na jesieni. W każdym razie jest to para charakterystyczna i bywająca na większości kulturalnych wydarzeń w tym mieście, więc natykamy się na nich dość często.

Dzień był bardzo fajny, ale że dziś poniedziałek, M. postanowił się wyspać, wszak wstaje o 6, więc stosunkowo wcześnie, koło 11 zasnęliśmy przytuleni. Obudził nas dźwięk domofonu. Przeciągły, arytmiczny, nerwowy i wkurzający. No cóż, w końcu o 3 w nocy nie może być inny. Po którymś razie M. wstał i ku mojemu przerażeniu podał gościowi z dołu wskazówki, że mieszkamy na trzecim piętrze. Na szczęście bez nazwisk i numerów paszportów. No i oczywiście nie otworzył drzwi, więc gościu dalej łomotał do nas i sąsiadów, bo dźwięk domofonu słychać było przez cienkie ściany i z góry i z dołu. Niestety ktoś w końcu otworzył, zaczęła się bieganina po klatce, łomotanie w nasze drzwi wejściowe, potem znów bieganie i domofon z dołu. Nasłuchiwaliśmy trochę nerwowo, próbując zignorować sprawę i zasnąć z powrotem.

Sennie powiedziałam M., że w Polsce jeszcze nigdy coś takiego mi się nie przytrafiło i że to chyba podchodzi pod jakiś paragraf o zaburzaniu miru domowego czy czegoś w tym stylu. Już myślałam o dzwonieniu na policję, tylko jak ja przetłumaczę słowo MIR?

Na szczęście po godzinie wszystko się uspokoiło, ja jednak wybita z rytmu i lekko zatrwożona, nie mogłam zasnąć jeszcze z pół godziny. No i tak się zakończyło nasze świętowanie.

sobota, 13 lutego 2010

Szkockie wichrowe wzgórza cd

dzięki GM
mapka
jesiennej wycieczki








Dziś +6 stopni, przypływ i ukochana polska ekspedientka w sklepie Asda z wściekle zielonymi pazurami przyozdobionymi kryształkami a la Svarowski, której lojalność kolorystyczna wobec pracodawcy wręcz mnie poraża, a więc czas na kolejną relację z wichrowych wzgórz.

Jesienią odwiedził nas niezastąpiony kolega M., Sławomir, rodem Poznaniak, w tej chwili zaś Edynburczyk. M. akurat ćwiczył do ważnego biznesowego egzaminu, więc Sławek zabrał mnie swoją Hondziną na wycieczkę wzdłuż wybrzeża w kierunku północnym. I tak trafiliśmy do Cruden Bay,a nawet trochę dalej, do ruin zamku, który majestatycznie zawisł na klifowym wybrzeżu. Jak widać na powyższej mapce, zamkowi - pałacowi brakuje stropów, o dachach i hełmach baszt nie wspominając, ale i tak jest dosyć urokliwy, a przy dobrej pogodzie można się po nim nieźle poganiać. Taka jedna trzecia naszego Krzysztoporu, oczywiście bez wszystkich szalonych symboliczno-numerycznych odniesień.

Najpierw wspięliśmy się na ostatnią, najwyższą basztę, gdzie odkryliśmy wśród "Jenny loves Hamish" i takich tam, ślady naszych rodaków w postaci napisu: "Legia chuj" i "Tyskie" oraz "Agrafka i Olo"... oprócz tego piękne widoki na klify i pobliskie pola. Potem przeczesaliśmy poszczególne pomieszczenia, ze śladami kominków i kominów, drewnianymi belkami stropowymi w stanie rozkładu, niewiele tego jeszcze zostało, ale myślę że jakiś paintball dałoby się zorganizować. A potem poszliśmy na klify i widok był naprawdę oszałamiający. Trochę wiało, ale było warto!

Na deser jak zwykle kilka fotek z wycieczki:


Sławek zdobywca
baszty południowej




widok z baszty na klify

foto klifo mania

piątek, 12 lutego 2010

Szkoci a piżamy

Co prawda historia zaczęła się w Walii, ale dotyczy całej Wielkiej Brytanii i mam wrażenie, że mojej części Szkocji jak najbardziej również. Dużo ludzi chodzi tu niechlujnie ubranych, w powycieranych, z reguły za małych ciuchach, spod których wystają spasione brzuchy, nogawki spodni wchodzą przydeptane butami, sznurówki skaczą na boki, dekolt do pasa przy zerowej temperaturze, dzieciaki bez skarpetek. Często też widać ludzi na mieście w luźnych strojach z lekkiej bawełny, jakby w piżamach. Nie oglądamy tego zbyt wiele, bo mieszkamy w ścisłym centrum, ale przypuszczam, że na małych osiedlach taki stroik wyjściowy zdarza się częściej. Widać to w szczególności w supermarketach, do których ludzie podjeżdżają swoimi suvami, pomijając fakt, że może wypadałoby się jakoś ubrać.

I właśnie w Walii, w Cardiff, szefostwo miejscowego Tesco zakazało wejścia do sklepu klientom w piżamach i w kapciach założonych na gołe stopy. Pewna 24-letnia matka dwójki dzieci chciała wstąpić po fajki i została wyproszona przez obsługę. Oczywiście postanowiła nagłośnić sprawę i przerzucić się na sklepy sieci Aldi, która asortymentem przypomina naszą Biedronkę. Czyli papierosy marki Marneboro i tym podobne wynalazki.

W prasie i internecie trwa zacięta dyskusja, czy kod ubraniowy w supermarketach obowiązuje i jaki powinien być. Ludzie nawołują do krajowej akcji bojkotu sieci Tesco lub też innej, nie mniej spektakularnej - otóż 20 marca w południe jak największy tłum ma uderzyć na Tesco w piżamach i kapciach.

Tymczasem dorośli snujący się w piżamach cały dzień to tu normalka. W piżamach zawożą dzieci do szkoły i w piżamach odbierają je 6 godzin później. Kraj socjalnych benefitów i rosnącego bezrobocia. Paradoks polega na tym, że dzieci w szkole noszą obowiązkowe mundurki, a ich rodzice - w pewnym sensie też....



24-letnia mama
w stroju wyjściowym
dzięki uprzejmości
WNS

czwartek, 11 lutego 2010

Szkocka salsa

Tym razem nie chodzi o kulinaria, a o taniec! Wczoraj, jak co tydzień, udałam się na naszą lekcję tańca do pobliskiego City Moves. Zapisałam nas z M. jeszcze na jesieni na Salsa 1, którą ukończyliśmy z dużą przyjemnością, a od nowego roku chodzimy na Salsa 2. A raczej chodziliśmy, bo M. coś mi się zbuntował i od 2 tygodni ganiam sama;( No cóż, mam nadzieję, że mu przejdzie, bo zajęcia robią się coraz ciekawsze i rzeczywiście można się czegoś nauczyć.

Zajęcia są organizowane i sponsorowane po części przez City Moves, płacimy za nie 4,5funta za 1 zajęcia, a cały kurs trwa 10 tygodni. Spotykamy się co środę o 20.15, przed nami odbywa się Salsa 1, a my jak starzy wyjadacze możemy podglądać salsową młodzież. Jest dosyć kosmopolitycznie, prowadzi nieco zasuszony Javier, aktor i performer z Kolumbii, a na zajęcia przychodzą Szkoci, Francuzi, Nigeryjczycy, Chińczycy, Hindusi, Meksykanie, Rumunka, Polka czyli ja, a ostatnio pojawiła się Finka. Na początek krótka rozgrzewka, tupiemy w miejscu i wykonujemy kroki podstawowe, a potem łączymy się w pary i ruszamy w tany. Javier potupuje w centrum, czasem pokaże jakiś nowy układ kroków, obrót czy wypad nóżką, a my lekko tępawo po nim powtarzamy. Generalnie Japończycy i Chińczycy nie powinni tańczyć salsy - po prostu nie mają szansy na wyczucie tego rytmu. To było widać już na naszych pierwszych zajęciach, a teraz jeszcze bardziej! Z kolei chłopcy z Meksyku, których Javier przemyca na parkiet po rozpoczęciu zajęć, są dla nas fajnym wsparciem, bo mają te rytmy we krwi.

A teraz trochę o architekturze. City Moves odbywa się w kościele Triple Kirks, a raczej na jego górnej kondygnacji zbudowanej prawdopodobnie po zmianie funkcji. Szkoci mają bardzo luźne podejście do Sacrum / Profanum, więc sporo kościołów tutaj jest przekształconych w puby, dyskoteki, hotele, kasyna i burdele. Na samej Belmont Street, czyli tutejszej Mazowieckiej, mamy co najmniej trzy kościoły, które już kościołami nie są. W pierwszym pub o wystroju wampirzo-haloweenowym, w drugim typowa dyskoteka z techno rąbanką, a w trzecim, na końcu ulicy, pub na parterze i nasze studio taneczne na samej górze, tuż pod drewnianym sklepieniem.

na zdjęciu kościelny pub w Dyniową Noc

środa, 10 lutego 2010

Szkocki beton cd

i znowu trochę betonu
tym razem udane połączenie zabudowy niskiej z wysoką
dla tradycyjnie nastawionych Szkotów ohyda

Panie i Panowie, ogłaszam uroczyście drugi słoneczny dzień z rzędu! To się tu nie zdarzyło od wczesnego października, jestem więc bardzo szczęśliwa i jakoś tak optymistycznie nastawiona do życia, a nawet do Szkocji, przyznam szczerze!

Wracając do tematu, dziś sportretuję założenie mieszkaniowe bardzo blisko nas, które składa się z jednostki że tak powiem marsylskiej i dwóch skrzydeł zabudowy niskiej, która tworzy dosyć udane założenie urbanistyczne. Powstało toto prawdopodobnie w latach 70. i może nie starzeje się najlepiej, hm, ale dużo lepiej od tego, co mamy bezpośrednio za oknem, czyli tzw. szarej pały:)

Dla uproszczenia poniżej mała mapka terenu dzięki Google Maps:

jak widzicie mamy jednostkę
+ 3 skrzydełka 2-kondygnacyje tworzące dziedziniec
+ 1 budynek 4-kondygnacyjny stojący na nóżkach w trawie

Całe założenie jest dosyć zgrabne, najlepszy chyba ten 4-kondygnacyjny, który kojarzy mi się z modernizmem żoliborskim i wolskim, może nie z każdej strony założenie jest fotogeniczne, głównie od strony Skene Street, nad którą majestatycznie góruje. Natomiast spojrzenie na sam dziedzińczyk dosyć bolesne, żałośny pejzaż komunalny niestety. Z kolei od południa zabudowa jest na tyle chaotyczna, że nie czuć logiki założenia. No i nie jest od tej strony piękne jak już wspomniałam. Ale kilka fotek załączam, jeszcze z jesieni:

widok od Skene Street




schodki całkiem udane

wtorek, 9 lutego 2010

Szkocki beton

Na początek trochę słodkości,
czyli babeczki marchwiowe z lukrem pomarańczowym,
niestety nie ostała się żadna po weekendzie, tak były pyszne!
Zainteresowanych odsyłam do strony www.kwestiasmaku.pl , na której znajdziecie kopalnię dobrych kulinarnych pomysłów.

A teraz wracamy do tematu, czyli betonu. Aberdeen ma przydomek granitowego miasta, bo z granitu powstało i w granit się pewno obróci. Rozwój miasta przypadł na wiek bodajże XIX, kiedy to rozwinął się przemysł i rybołówstwo, z tego też okresu pochodzi większość budynków w centrum i takich ładnych dzielnicach, jak na przykład Ferryhill. Mamy więc piękne secesyjne i edwardiańskie świątynie, teatry, domy miejskie. Wszystkie z pięknego, szarego granitu, który błyszczy w słońcu i pięknie kontrastuje z nadmorskim błękitem nieba. W słoneczne dni oczywiście, czyli rzadko. Częściej zlewa się z szarością chodników, nieba i przechodniów, którzy przemykają truchtem w mżawce. Dziś jednak dzień był piękny. Wybrałam się zatem na krótki spacer, żeby popstrykać cuda miejscowej architektury. I dobrze, że krótki, bo po pół godzinie już padało. Uroki życia nad morzem.

Zaskoczyła mnie scenka rodzajowa pod pobliską szkołą. Właśnie kończyły się zajęcia i przy chodnika tkwił grubo ubrany pan, świecąc fluorescencyjną kurtką i wymachując tablicą. Jego praca polegała na uprzedzeniu rozbrykanej młodzieży, której nagle przyszłaby ochota wskoczyć na jezdnię. Pan wtedy rzucał się pod koła nadjeżdżających samochodów, własnym ciałem, kurtką i tablicą chroniąc przyszłość Szkocji. Najpierw mnie ta sytuacja ucieszyła i pomyślałam, jak to zmyślnie urządzone. A potem przypomniały mi się jedne z pierwszych zajęć w I klasie podstawówki, kiedy to uczono nas zasad bezpieczeństwa na drodze i razem z nauczycielką ćwiczyliśmy na najbliższych pasach: spójrz w lewo, spójrz w prawo, spójrz w lewo. I ostrożnie wchodziliśmy na drogę. Tutaj sprawę załatwia grubaśny pan, przypominający teletubisie skrzyżowane z przybyszami z matplanety. A młodzież bryka i nie wyrabia w sobie instynktu samozachowawczego. A przecież nie na każdym skrzyżowaniu stoi taki pan...












Wracając do architektury i tytułowego betonu, to w latach 70. ubiegłego wieku w Aberdeen popełniono sporo wysokościowych mieszkaniówek w typie jednostki marsylskiej, które trochę straszą po latach. Zamieszkuje je oczywiście niezbyt ciekawy element komunalny plus emigranci z naszej części Europy. Są rozsypane po całym mieście, jakby niesforne dziecko bawiło się klockami i nie za bardzo miało pomysł i plan, co chce uzyskać. Ale dzięki tym betonowym dominantom można się łatwo odnaleźć w skomplikowanej tkance miejskiej, wypełnionej raczej niską historyczną zabudową. Większość bloków jest wykończona jednorodnymi płytami betonowymi, ale niedaleko nas znajduje się dosyć ciekawy przykład klocka, który odbiega od standardu. Proszę Was o opinię, bo mnie napełnia pewnym sentymentem:

kloc od frontu


kloc w dramatycznym skrócie perspektywicznym

niedziela, 7 lutego 2010

Szkoci a smród

Poruszę dziś dość bolesny temat, trudny do opisania słowami w wirtualnej rzeczywistości, lecz jakże dotkliwy w tzw. realu. Otóż w piątek, w ramach karnawałowej rozrywki, udaliśmy się z M. do klubu Forum na wieczór salsy. Zabawa zaczęła się o 22 od godzinnej lekcji salsy, uderzyliśmy więc jakoś pół godziny później, żeby postać chwilę przy barze tankując i o jedenastej ruszyć w tany. Tłum przed wejściem był spory, kolejka jak do mięsnego za głębokiej komuny, więc fryzura w szkockiej mżawce zdążyła mi się lekko zdefasonować. W środku też zmiany - wejście 7 funciszy, czyli o 2 więcej niż jesienią. Myślałby kto, że inflacja szaleje na poziomie 20% w skali trymestru. No nic to, jesteśmy wszak dzielni, a M. zakosił niby ponad 60 wirtualnych funtów tego wieczora, więc wchodzimy. Już w kolejce wychwyciliśmy język ojczysty, w środku też rodaków jak grzybów w lesie na jesieni, czyli pełno. Ale oprócz tego sporo miejscowych, cała społeczność latynoska, trochę Azjatów i Nigeryjczyków. Mamy znajome dwie pary i kilka osób z naszego kursu, więc czujemy się prawie jak u siebie. Kosmopolitycznie i głośno. Drinki leją litrami, muzyka wali, pani instruktor na scenie się wygina, jest pięknie. Po pół godzinie lekcja się kończy, M. po drugim piwie gotowy wkroczyć na parkiet.

- Jezu, jak tu wali, czujesz? szepce mi czule do ucha. Bo nasi współtowarzysze wieczoru ćwicząc w zwartym tłumie zdążyli się już spocić. Rzeczywiście wali damską szatnią z okolic drugiej licealnej, obok nas wywija dość profesjonalnie młoda kobieta i to od niej tak czuć... przemieszczamy się w kierunku środka parkietu, tam chyba też coś nie tak zapachowo, poza tym ktoś mi się wbił szpicem w łydkę, ale dzielnie walczę wymachując rękami o odrobinę przestrzeni życiowej. Robi się gorąco, więc wracamy do baru. W toalecie Polki omawiają buty jednej z nich, jest mała kolejka, ale toalety odnowili od jesieni, więc ogólnie przyjemnie.

Za jakiś czas tańczymy znowu, ciasno, ale kilka kawałków udaje nam się powalczyć o miejsce. Za chwilę czujemy uderzenie fali smrodu z epicentrum w okolicach sąsiadującego z naszym stolika. Na początku wydaje nam się, że ktoś po prostu puścił gazy niepaszczą. M. sugeruje, że ktoś nie zdążył do toalety. Czysty siarkowodór. Trochę jakby ktoś roztrzepał na parkiecie tuzin zepsutych jaj. Na chwilę wychodzimy gnani zbierającymi się nudnościami. Kilka osób idzie za nami, Gekko z małżonką opuszczają lokal, znajomi Kolumbijczycy uciekają na drugi koniec parkietu. Ludzie w epicentrum siedzą przy swoim stoliku z chusteczkami przy nosach, zachowując brytyjską flegmę.

Stoimy z M. i wdychamy stosunkowo świeże powietrze i zastanawiamy się, co dalej. Dzielnie wysuwam techniczną hipotezę. Otóż niedawno wykonano remont toalet. Być może, znając tutejsze standardy budowlane, zapomniano o wywiewkach rur kanalizacyjnych. Albo zrobiono jakieś nieszczelne połączenia. Albo cokolwiek gdziekolwiek ktoś gdzieś źle połączył. I teraz się wylewa toto na środku strefy stolikowej, pomiędzy barem a parkietem. A że dziś sporo ludzi, korzystają z toalet, to wszystko się pięknie rozmoczyło i uruchomiło proces... Wracamy na parkiet, dalej jest źle, to nie mógł być pojedynczy przypadek, takiej ilości siarkowodoru po prostu nie da się jednorazowo wyprodukować! Zbieramy graty i ruszamy dalej na miasto, lekko uśmiechając się do nieszczęśników, którzy właśnie płacą za wejście, nie wiedząc, co ich czeka w środku...

dziś zdjęć nie będzie, jakoś nie mogę znaleźć właściwych do zilustrowania tematu :)

piątek, 5 lutego 2010

Szkockie poczucie czystości

Przez wiele lat miałam taki kompleks Warszawy, że brudno, brzydko i śmierdzi. Do czasu. Najpierw swoimi wydzielinami zapachowymi poraził mnie Nowy Jork. Potem ogólnym bajzlem i zaśmieconymi chodnikami Portugalia i Hiszpania. A potem obejrzałam sobie pod lupą Szkocję i nie jest dobrze. Po pierwsze zakaz palenia w lokalach, pubach i klubach zaowocował masą petów porzuconych i niedopalonych przed wejściem do tychże. Po drugie swobodne wydzielanie siat w supermarketach powoduje to, że wszędzie fruwają porozrzucane plastikowe folie. Po weekendzie na wszystkich parapetach i progach - puste butelki po tanim piwie - do wtorku, czasem środy. Po porze lunchowej - w centrum na parapetach porzucone jednorazowe opakowania z resztką chińskiej zupy i plastikowymi łyżkami wbitymi na sztorc. Niesprzątnięte psie kupy. Czarne plamy z gumy do żucia. Zapach szczyn przy przystankach w niedzielny poranek. Rozjechane koty. 11 stycznia korki od szampana na głównej ulicy. No przykładów można mnożyć masę.

A najgorsza z tego wszystkiego jest nasza klatka schodowa. W końcu płacimy ponad sto funtów miesięcznie Podatku Miejskiego. I za to dostajemy wodę, kanalizację i wyrzucanie śmieci. Oraz darmową edukację, policję, straż pożarną i bibliotekę. Ale nie dostajemy porządku na klatce - o to nie dba nikt i nikogo to nie obchodzi. Czasem zdarzy mi się zmieść pod wycieraczką, co robiłam też w Polsce, ale nasi sąsiedzi już nie mają takich przyzwyczajeń. Jak komuś spadnie chusteczka do nosa, to leży 2 tygodnie. Jak sąsiad robi remont, to rura do pieca stoi triumfalnie pod jego drzwiami przez miesiąc. A piętro pod nami młodzi Szkoci wystawiają na klatce swoje buty. W tygodniu stoi zwykle jedna para pod każdymi drzwiami. W weekendy - 2 pary. Mamy więc obraz życia seksualnego naszych sąsiadów. Ktoś się w końcu musiał wkurzyć i sąsiadowi z prawej zniknął jeden z jego butów. Przez kolejne kilka dni na wycieraczce stał jeden samotny, skulony i zapłakany bucior. Aż zniknął i on. Mam kilka teorii na ten temat, najbardziej romantyczna jest taka, że poszedł w świat szukać swojej drugiej połówki...

pamięci
szkockiego
buta
żałobny
rapsod
byłeś
bucie
stemplem
codzienności
zniknąłeś
bez
pożegnania
jakże
to
tak?

czwartek, 4 lutego 2010

Szkockie wichrowe wzgórza cd

dzięki Google Maps
Braemar z lotu pticy






Dziś zabiorę Was w szkockie góry, do malowniczego miasteczka Braemar, w niedużej odległości od Eastern Balmoral, zamku należącego do rodziny królewskiej, w którym Królowa Matka spędza co roku wiosenne święta i kawał lata. Pierwsza ten właśnie zamek upodobała sobie Królowa Wiktoria, która opłakiwała w nim śmierć męża. Obecnie do Braemar zjeżdża się cała rodzina,  na wiosenne zawody w rzucaniu palami i biegi w workach po kartoflach, takie typowe szkockie dyscypliny sportowe, nigdy nie traktowane zbyt serio przez międzynarodowe organizacje, a co za tym idzie, niestety nie wprowadzone do programu Olimpiady! A szkoda!

Samego zamku Balmoral nie można zwiedzać, co więcej nie ma nawet punktu widokowego, z którego dałoby się zrobic mu ładne zdjęcie! Więc temat przemilczę, choć trochę udało nam się rodzinkę namierzyć na plakatach przy polu sportowym w Braemar. 

Odwiedziliśmy Braemar zimą, w grudniu, ale nie było wtedy śniegu i w sumie pogoda bardzo znośna, w sam raz na wycieczki. Ze względu na lecznicze właściwości wód znajdują się tam pensjonaty i hotele z przełomu wieków, przypominające niektóre w naszych polskich górach. Całe miasteczko urokliwe, świetny sklep z pamiątkami w kratkę, zaskakujący tym, że cała podłoga jest wykończona tradycyjnym kocem w tartanową kratkę, stąpa się miękko, choć na początku miałam wrażenie, że popełniam jakieś świętokradztwo moimi zabłoconymi buciorami.

A teraz galeria fotek:

zdrowa prosta szkocka roz ryw ka



ubaw po pachy



ładnie, prawda?

środa, 3 lutego 2010

Szkockie wichrowe wzgórza












W komentarzach licznych pojawiło się, od życzliwej czytelniczki z Warszawy, pytanie o Szkockie Wichrowe Wzgórza. No cóż, muszę Was trochę rozczarować, niestety jesteśmy trochę z M. uziemieni w naszym niewielkim miasteczku i nie zrobiliśmy zbyt wielu wycieczek w kierunku nieokiełznanej szkockiej przyrody. Dwa lata temu, latem, kiedy byłam w Szkocji pierwszy raz, M. wynajął samochód i podróżowaliśmy dookoła, rzeczywiście było fantastycznie i wielokrotnie miałam ochotę krzyknąć: tu zostajemy, kupujemy ten mały biały domek na klifie i będzie pięknie! No ale to było lato, realnie na tej dalekiej północy, o tej porze roku albo bym kompletnie zamarzła albo co najmniej zwariowała!

A od jesieni wypraw było ledwie kilka, wszystkie dzięki odwiedzinom kolegi z Edynburga, który wpada na rosół i schabowszczaka w wykonaniu moim oraz chińszczyznę w wykonaniu M., a przy okazji zabiera nas w teren swoją hondziną. Dzięki temu byliśmy w St Cyrus, na południe od A., gdzie oczarowało nas zamglone wybrzeże, klify w oddali i skały wystające z wody. Groźnie, pompatycznie i romantycznie. Czyli coś dla mnie. A potem w inne miejsca, które może opiszę i zilustruję jutro.

W kwestii kuchennej bloga, wczoraj popełniłam pierwsze w życiu mielone! I wyszły znakomicie! A nie było to proste, bo tu nie ma dobrych bułek, które by się ususzyły na sucho, wszystko gnije lub pleśnieje. Użyłam więc bułki tartej z polskiego sklepu, przezornie trzymanej w wekach. Namoczyłam w mleku, cebulkę drobno posiekaną podsmażyłam, do tego pietruszka z parapetu, sól, pieprz, mięso wieprzowe 500g, oregano, czosneczek, jajo od kury wolno biegającej, obtoczyłam w bułce i jazda! Do tego buraczki i ziemniaki. Palce lizać, poczułam się jak w stołówce szkolnej jakieś 20 lat temu!

A teraz wracamy do zdjęć:


wtorek, 2 lutego 2010

Szkocki Sir Norman

na początek lekko mokra mapka kampusu
RGU czyli Robert Gordon Univ


Dziś znowu będzie o architekturze. Może pamiętacie ostatni wpis o naszej wyprawie basenowej, budynek, który wtedy obfotografowałam to Wydział Nauk Medycznych. Potem sprawdziłam, kto to cudo projektował i okazało się, że na tym samym terenie broił znany i lubiany Sir Norman Foster. Popełnił on pierwszy z lewej budynek, czyli Główną Bibliotekę. Postanowiliśmy z M., że następnym razem obejrzymy sobie dokładnie ten obiekt. I okazja była w niedzielę, w pełnym słońcu i śniegu po kostki, spacer jak najbardziej udany zatem. Plus oczywiście basen - tym razem już nie biliśmy rekordu 60 basenów, ale za to pobawiliśmy się chwilę z dzieciakami, trochę później zaczęliśmy to nasze pływanie i zahaczyliśmy się z godziną familijną, kiedy na basen wypływają jakieś styropianowe kształtki z doczepionymi maluchami.

Ale wracając do sera, Sir Normana Fostera, budynek zdążył się już nieźle zestarzeć. Dzięki uprzejmemu strażnikowi udało mi się wykonać również kilka fotek w środku. Ogólnie był zdziwiony naszym zainteresowaniem i oświadczył, że dla niego ten budynek wcale nie jest wybitny. No cóż. Po głębszej analizie trudno się nie zgodzić, choć oczywiście jest to architektura bardzo poprawna. Można powiedzieć, że dobrze wpisana w topografię terenu. W środku - niczym wnętrze jakiejś nudnej inżynieryjnej korporacji hehe. Co ciekawe, na ścianie holu znaleźliśmy dowód- jest inicjatywa oswojenia nieco zimnej i nijakiej przestrzeni - studenci zrobili projekt przestrzeni wspólnych, wprowadzili kolorowe meble i kameralne oświetlenie. W tej chwili sprawa jest chyba na etapie konsultacji społecznych. Czyli w tym wypadku studenckich.

Detale na zewnątrz też były już mocno zarośnięte. Kiedy okrążaliśmy budynek od strony rzeki, przeraził nas nagły hałas: to bryły śniegu zsuwały się z dachu i z impetem spadały na ziemię! Dobrze, że byliśmy w pewnej odległości, bo moglibyśmy nieźle oberwać! Muszę powiedzieć na koniec, że budynek wydziału nauk medycznych, ten zaprojektowany później przez Halliday Fraser Munro, podoba mi się nieco bardziej niż Foster. Dlaczego? Bo jest ciekawszy, używa lokalnych materiałów, może jest trochę bardziej współczesny, trochę więcej się w nim dzieje. A oto fotki Sir Normana: