Ale zawróćmy myślami do pierwszej tury, kiedy to rada nierada głosem swoim nie mogłam nikogo poprzeć. Związani obowiązkami towarzyskimi udaliśmy się na poniekąd obowiązkowy urlop (za krótki jak się potem okazało!) na Maltę, piękną wyspę leżącą niczym kamyczek odpryśnięty od włoskiego buta mniej więcej w połowie drogi między Sycylią a afrykańskim brzegiem.
Wyspa to piękna, z wpływami włoskimi, arabskimi i angielskimi, tygiel i mieszanka zacna, plus wyśmienite ryby, czyste morze, barokowe kościoły, megality z epok zamierzchłych, fantazyjne busy, krzyże, zakony, święci na narożnikach ulic, sztuka złotnicza i kute żelastwo przecudnej urody, natura w lekkim odwodzie, mili choć maluścy ludzie i słońce słońce słońce.
My natomiast przyjechaliśmy tam z pierwszorzędnego powodu znakomitej uroczystości Zaślubin Mojej Bardzo Dobrej Znajomej z pewnym przygodnym Nieznajomym poznanym w samolocie lecącym z Pragi do Warszawy ponad trzy lata temu. Wesele było huczne, zaczęło się od salw armatnich a skończyło na małym skandalu towarzyskim z pewną przecudnej urody Brazylijką w roli głównej. Mniejsza z tym, kilka zdjęć poniżej...
Było zacnie, ale dobrze, że się skończyło, bo nasz portfel by tego nie przeżył na dłuższą metę.Wszystko jest oczywiście relatywne, ale w tym wypadku tydzień świętowania to aż nadto;) Czas szykować się na nasze własne święto, o którym już wkrótce. Może nie będzie tak wypaśnie, ale za to w gronie najmilszych i najwierniejszych przyjaciół!
Niemniej Maltę polecam gorąco, jak ktoś ma wolny tydzień czasu i kilka tysi w zakamarkach kieszeni, niech śmiga. Na pewno będzie pięknie i cudownie, pakujcie się!