Drodzy wierni czytelnicy,
ponieważ gmail postanowił sobie na mnie w końcu zarobić, żądając dopłaty do ilości publikowanych megabajtów, nie pozostawił mi innego wyjścia niż dramatyczną przeprowadzkę na adres: ten.
Zapraszam!
sobota, 8 stycznia 2011
Jervis Bay, czyli raj na ziemi
Po drodze z Kiamy zatrzymaliśmy się w małej zatoczce, gdzie dwie panie wyprowadzały białego boksera, a staruszek z brodą łowił ryby. Panie zaczęły z nami pogawędkę, ucieszyły się, że zwiedzamy okolicę i doradziły, żebyśmy następny przystanek zrobili w Jervis Bay, bo to najpiękniejszy fragment wybrzeża, na jaki możemy trafić.
Zatrzymaliśmy się na terenie kolejnego parku narodowego, tym razem Booderee NP. Znajduje się on na pięknym cyplu, całkowicie zarządzanym przez miejscowe plemię aborygeńskie. Trzy podstawowe kempingi obsługują większość turystów, ale głebiej, w okolicach zatoki St Georges Basin odkryliśmy spory ośrodek z tradycyjnymi bungalowami i kangurami pasącymi się swobodnie między nimi. Odwiedziliśmy też miejscowości letniskowe na cyplu: Vincentia, Huskisson i Sanctuary Point. Na dwie noce zatrzymaliśmy się na kempingu Green Patch, do którego przejeżdżało się przez strumień, po kamieniach, co juz samo w sobie było egzotyczne. Kemping był schowany w gęstym lesie, na wzgórzu pokrytym paprociami, a stanowiska do rozbicia namiotów były dyskretnie oddzielone sporymi połaciami roślinności. Bloki sanitarne w bardzo dobrym stanie, stanowiska do grillowania zarówno dla kempingowiczów jak i jednodniowych gości, cena też umiarkowana bo 10AUD / osobonockę. Wokoło kangury i possumy oraz kolorowe, dość agresywne w zachowaniu papugi. No i wreszcie zejście na plażę - przez rdzawy strumień na śnieżnobiałą plażę z turkusową wodą - raj na ziemi!
Następnego dnia przeszliśmy tą plażą, częściowo po skałach i zagłębiając się w lesie, jakieś 6 km, potem przez busz wrócilismy do domu. Po południu na naszej plaży zajęliśmy się pracami architektoniczno - hydrologicznymi, zmieniając bieg strumienia i budując szereg zamków połączonych wielkim murem australijskim. W nocy nasze dzieło zgarnął przypływ. Jeżeli mam coś szczerze polecać do odwiedzenia w Australii to właśnie ten park - jest przepiękny, a zwierząt mnóstwo, naprawdę warto!
Zatrzymaliśmy się na terenie kolejnego parku narodowego, tym razem Booderee NP. Znajduje się on na pięknym cyplu, całkowicie zarządzanym przez miejscowe plemię aborygeńskie. Trzy podstawowe kempingi obsługują większość turystów, ale głebiej, w okolicach zatoki St Georges Basin odkryliśmy spory ośrodek z tradycyjnymi bungalowami i kangurami pasącymi się swobodnie między nimi. Odwiedziliśmy też miejscowości letniskowe na cyplu: Vincentia, Huskisson i Sanctuary Point. Na dwie noce zatrzymaliśmy się na kempingu Green Patch, do którego przejeżdżało się przez strumień, po kamieniach, co juz samo w sobie było egzotyczne. Kemping był schowany w gęstym lesie, na wzgórzu pokrytym paprociami, a stanowiska do rozbicia namiotów były dyskretnie oddzielone sporymi połaciami roślinności. Bloki sanitarne w bardzo dobrym stanie, stanowiska do grillowania zarówno dla kempingowiczów jak i jednodniowych gości, cena też umiarkowana bo 10AUD / osobonockę. Wokoło kangury i possumy oraz kolorowe, dość agresywne w zachowaniu papugi. No i wreszcie zejście na plażę - przez rdzawy strumień na śnieżnobiałą plażę z turkusową wodą - raj na ziemi!
Następnego dnia przeszliśmy tą plażą, częściowo po skałach i zagłębiając się w lesie, jakieś 6 km, potem przez busz wrócilismy do domu. Po południu na naszej plaży zajęliśmy się pracami architektoniczno - hydrologicznymi, zmieniając bieg strumienia i budując szereg zamków połączonych wielkim murem australijskim. W nocy nasze dzieło zgarnął przypływ. Jeżeli mam coś szczerze polecać do odwiedzenia w Australii to właśnie ten park - jest przepiękny, a zwierząt mnóstwo, naprawdę warto!
piątek, 7 stycznia 2011
Budderoo NP czyli lasy deszczowe
Kemping w Nowrze okazał się strzałem w mocną trójkę, ale to dopiero w nocy, kiedy przyszła wichura i nasze mały namiocik załopotał na wietrze. Było na tyle zimno i nieprzyjemnie, że około 2 M. przeniósł się do mojego, cieplejszego śpiwora, a ja do rana próbowałam rozgrzać mu stopy - bez sukcesu.
Ranek był jeszcze pochmurny i kiedy zwijaliśmy namiot trochę popadywało, ale po południu już się całkiem wypogodziło. Postanowiliśmy odwiedzić kolejną miejscową atrakcję, czyli Tree Top Walk w Parku Narodowym Budderoo. Jechaliśmy z powrotem do Kiamy, potem w lewo przez Jamberoo i powoli wspinaliśmy się coraz wyżej, by dotrzeć na sam szczyt w miarę łagodnego wzniesienia. Tree Top Walk czyli Spacer Wierzchołkami Drzew był 45 minutową wyprawą po serii całkiem sympatycznych kładek zawieszonych na dość pokaźnej wysokości. Są tam dwa wysunięte balkoniki zawieszone na wysokości dobrych 30 metrów i jedna wieża ze spiralnymi schodami, skąd doskonale widać całą okolicę łącznie z przemysłowym Wollongongiem i wybrzeżem oceanu.
Sam las jest oczywiście potężny i wzbudzający respekt. Dołem paprocie trzy razy większe od polskich, przypominające sceny z Jurassic Park, górą eukaliptusy osiągające wysokość 30 metrów, do tego oczywiście possumy, węże i ptaki. Zapach - trochę grzybowo - ściółkowy, parny, a także słodkawy od żywicy skapującej z kory, ale to odkryliśmy dopiero w Wilsons Prom. W sumie bardzo sympatyczna sprawa, polecam!
do ziemi daleko
koniec trasy
a to już z poziomu człowieka
miejscowy dzięcioł czy coś, dźwięk, który z siebie wydobywa, zaczyna się natastającym ciiiiiiiiiiiiiiiiiii by wybuchnąć jako dobitne tiut czyli:
ciiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii-tiut!
toaleta przy punkcie widokowym, dołem zamknięte zbiorniki na nieczystości
Ranek był jeszcze pochmurny i kiedy zwijaliśmy namiot trochę popadywało, ale po południu już się całkiem wypogodziło. Postanowiliśmy odwiedzić kolejną miejscową atrakcję, czyli Tree Top Walk w Parku Narodowym Budderoo. Jechaliśmy z powrotem do Kiamy, potem w lewo przez Jamberoo i powoli wspinaliśmy się coraz wyżej, by dotrzeć na sam szczyt w miarę łagodnego wzniesienia. Tree Top Walk czyli Spacer Wierzchołkami Drzew był 45 minutową wyprawą po serii całkiem sympatycznych kładek zawieszonych na dość pokaźnej wysokości. Są tam dwa wysunięte balkoniki zawieszone na wysokości dobrych 30 metrów i jedna wieża ze spiralnymi schodami, skąd doskonale widać całą okolicę łącznie z przemysłowym Wollongongiem i wybrzeżem oceanu.
Sam las jest oczywiście potężny i wzbudzający respekt. Dołem paprocie trzy razy większe od polskich, przypominające sceny z Jurassic Park, górą eukaliptusy osiągające wysokość 30 metrów, do tego oczywiście possumy, węże i ptaki. Zapach - trochę grzybowo - ściółkowy, parny, a także słodkawy od żywicy skapującej z kory, ale to odkryliśmy dopiero w Wilsons Prom. W sumie bardzo sympatyczna sprawa, polecam!
do ziemi daleko
koniec trasy
a to już z poziomu człowieka
miejscowy dzięcioł czy coś, dźwięk, który z siebie wydobywa, zaczyna się natastającym ciiiiiiiiiiiiiiiiiii by wybuchnąć jako dobitne tiut czyli:
ciiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii-tiut!
toaleta przy punkcie widokowym, dołem zamknięte zbiorniki na nieczystości
czwartek, 6 stycznia 2011
Kiama
Z Royal National Park udaliśmy się w kierunku południowym, wzdłuż pięknego wybrzeża, do miejscowości Kiama. Minęliśmy kilka miasteczek wypoczynkowych dedykowanych bogatym sydneyczykom, przemysłowy Wollongong i dojechaliśmy na miejsce. Początkowo tam planowałam nasz nocleg, ale wylądowaliśmy nieco dalej, w Nowrze, żeby następnego dnia znów pokręcić się po okolicy. Po pierwsze sama Kiama (czytaj Kajama) jest ładną miejscowością z cudem natury w postaci oceanicznego gejzera buchającego przy sprzyjających pływach, po drugie w pobliżu sporo parków narodowych i innych turystycznych atrakcji. Mieliśmy niestety trochę pecha, bo gejzer chwilowo nie działał, a znad oceanu przyleciała chmura deszczowa, która popsuła nam lunch.
Kiama położona jest na wzgórzu z dodatkowym cyplem tworzącym naturalną, sympatyczną zatokę rybacką. Na cyplu góruje nad miastem latarnia morska, a w wodę wchodzą skały ze wspomnianym wyżej gejzerem. Jest też stara strażnica pożarowa i klub masoński, a do tego sporo restauracji, zamkniętych oczywiście w chwili, kiedy Polakowi najbardziej chce się jeść, czyli między 14 a 18. Poza tym miasteczko niczego sobie. No i przy samym wybrzeżu znajduje się kolej, która tunelem pruje przez miasto w kierunku południowym.
W końcu zatrzymaliśmy się w Nowrze, na zupełnie opuszczonym kempingu przy samym Nowra Wildlife Reserve. Towarzystwa dotrzymywały nam pawie, a w nocy possumy i pierwszy w moim życiu wombat! Nie wiem jak Was, ale mnie to zwierzę rozczula na maxa, najchętniej trzymałabym wombata w ogródku. Dla niewtajemniczonych wombat to coś pomiędzy świnką morską a niedźwiadkiem, wcina trawę i chrumka, jak się zdenerwuje lub wystraszy zaczyna biegać niezdarnie jak grizzli, ale w skali 1:5. Zobaczcie na zdjęciach.
pierwszy widok na ocean po wyjeździe z Royal NP
i kolejny, całkiem przyjemny
instrukcja obsługi gejzera
latarnia + barierka ochronna gejzera
port w Kiamie
Kiamowe wybrzeże północne
kolej wchodząca w górę
tak się buduje domki letniskowe
a to już Seven Mile Beach NP między Kiamą a Nowrą
nasz namiot i paw, parę possumów, prawdopodobnie matkę z córką, spotkałam w nocy na płotku koło wejścia do namiotu
wombat, zanim się wystraszył flesza i uciekł
Kiama położona jest na wzgórzu z dodatkowym cyplem tworzącym naturalną, sympatyczną zatokę rybacką. Na cyplu góruje nad miastem latarnia morska, a w wodę wchodzą skały ze wspomnianym wyżej gejzerem. Jest też stara strażnica pożarowa i klub masoński, a do tego sporo restauracji, zamkniętych oczywiście w chwili, kiedy Polakowi najbardziej chce się jeść, czyli między 14 a 18. Poza tym miasteczko niczego sobie. No i przy samym wybrzeżu znajduje się kolej, która tunelem pruje przez miasto w kierunku południowym.
W końcu zatrzymaliśmy się w Nowrze, na zupełnie opuszczonym kempingu przy samym Nowra Wildlife Reserve. Towarzystwa dotrzymywały nam pawie, a w nocy possumy i pierwszy w moim życiu wombat! Nie wiem jak Was, ale mnie to zwierzę rozczula na maxa, najchętniej trzymałabym wombata w ogródku. Dla niewtajemniczonych wombat to coś pomiędzy świnką morską a niedźwiadkiem, wcina trawę i chrumka, jak się zdenerwuje lub wystraszy zaczyna biegać niezdarnie jak grizzli, ale w skali 1:5. Zobaczcie na zdjęciach.
pierwszy widok na ocean po wyjeździe z Royal NP
i kolejny, całkiem przyjemny
instrukcja obsługi gejzera
latarnia + barierka ochronna gejzera
port w Kiamie
Kiamowe wybrzeże północne
kolej wchodząca w górę
tak się buduje domki letniskowe
a to już Seven Mile Beach NP między Kiamą a Nowrą
nasz namiot i paw, parę possumów, prawdopodobnie matkę z córką, spotkałam w nocy na płotku koło wejścia do namiotu
wombat, zanim się wystraszył flesza i uciekł
środa, 5 stycznia 2011
Royal National Park
Nasze pierwsze noce spędziliśmy dość spokojnie, na zadbanym i przyjemnym polu kempingowym Bonnie Vale Campground w Bundeenie, na terenie Royal National Park. Dość oznacza tyle, że wieczorem i rano przerywały nam sen wielkie skrzeczące białe papugi z olbrzymimi piuropuszami na głowach, w nocy buszowały possumy oraz młodzież, która wzięła sobie za punkt honoru wpadanie całym ciężarem ciała na namiot i szybką ucieczkę. Podobno w ten sposób potraktowali jednej nocy połowę namiotów, a z jednegu ukradli jakiś alkohol. Na szczęście nam wykrzywili jednego śledzia, czyli po angielsku świnkę. Nie pytajcie dlaczego. Natomiast toalety przyjemne i wielkość pola pozwalająca na minimum prywatności. Polecam.
Z Bundeeny można za w miarę nieduże pieniądze przepłynąć promem do Cronulli, a stamtąd kolejką udać się na zwiedzanie Sydney, co było dodatkowym atutem tego miejsca. My jednak, rozczarowani miastem, postanowiliśmy uderzyć na spokojny jednodniowy hiking trasą poleconą nam przez Panią Ranger. Naszym celem była Little Marley Beach, a wyruszyliśmy z Wattamoli, czyli miejsca pikników na trawie i zakazanych skoków z krawędzi wodospadu. Dojeżdżając do Wattamoli widziałam znaki zakazujące nurkowania i skoków do wody i zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Na miejscu okazało się, że mały potok przeradza się w całkiem fajny wodospad zlatujący z kamiennej grani, a gromada śmiałków rzuca się do małego baseniku poniżej, prychając na zakazy.
My wyruszyliśmy w trasę poprzez busz, trochę z górki, trochę pod, mijaliśmy kamienne bloki rodem z Pikniku pod wiszącą skałą, kolejny potoczek z wodospadem i miejscową fauną w postaci jaszczurki, wreszcie bardziej suchy i krzakowaty teren, by wyjść na morski klif z przepięknie ukształtowanymi formami skalnymi. Tu skały były przede wszystkim białe, osmagane wiatrem i wyprofilowane w niesamowity sposób. Kolejne - miedziano czerwone, piaskowe, złotawe...gdzieniegdzie lśniły plamy jak po benzynie, M. wyjaśnił mi, że to ropa wytapia się z torfowisk, które graniczyły bezpośrednio ze skalistym wybrzeżem. Wreszcie ukazała nam się nasza Marley Beach, sympatycznie ukryta wśród wzgórz i krzaków. M. podjął próbę wody, a ja namalowałam akwarelkę, której jednak nie będę tu prezentować z przyczyn oczywistych. Wyszła do bani.
A teraz kilka zdjęć. Miłego oglądania!
w parku powitały nas jeziora i mokradła
oraz kurka leśno bakorowa
syrenka w Bundeenie
nasz kemping wieczorową porą
przy wodospadzie
i przejście górą drugiego strumyka
klify po wyjściu z krzaków
te kolory najbardziej mnie zachwyciły
w oddali nasza plaża
z powrotem w Bonnie Vale - prywatny cypel należący do kempingu
nasz wieczorny spacer
jedna ze stada, są ogromne i wyjątkowo głośne
Z Bundeeny można za w miarę nieduże pieniądze przepłynąć promem do Cronulli, a stamtąd kolejką udać się na zwiedzanie Sydney, co było dodatkowym atutem tego miejsca. My jednak, rozczarowani miastem, postanowiliśmy uderzyć na spokojny jednodniowy hiking trasą poleconą nam przez Panią Ranger. Naszym celem była Little Marley Beach, a wyruszyliśmy z Wattamoli, czyli miejsca pikników na trawie i zakazanych skoków z krawędzi wodospadu. Dojeżdżając do Wattamoli widziałam znaki zakazujące nurkowania i skoków do wody i zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Na miejscu okazało się, że mały potok przeradza się w całkiem fajny wodospad zlatujący z kamiennej grani, a gromada śmiałków rzuca się do małego baseniku poniżej, prychając na zakazy.
My wyruszyliśmy w trasę poprzez busz, trochę z górki, trochę pod, mijaliśmy kamienne bloki rodem z Pikniku pod wiszącą skałą, kolejny potoczek z wodospadem i miejscową fauną w postaci jaszczurki, wreszcie bardziej suchy i krzakowaty teren, by wyjść na morski klif z przepięknie ukształtowanymi formami skalnymi. Tu skały były przede wszystkim białe, osmagane wiatrem i wyprofilowane w niesamowity sposób. Kolejne - miedziano czerwone, piaskowe, złotawe...gdzieniegdzie lśniły plamy jak po benzynie, M. wyjaśnił mi, że to ropa wytapia się z torfowisk, które graniczyły bezpośrednio ze skalistym wybrzeżem. Wreszcie ukazała nam się nasza Marley Beach, sympatycznie ukryta wśród wzgórz i krzaków. M. podjął próbę wody, a ja namalowałam akwarelkę, której jednak nie będę tu prezentować z przyczyn oczywistych. Wyszła do bani.
A teraz kilka zdjęć. Miłego oglądania!
w parku powitały nas jeziora i mokradła
oraz kurka leśno bakorowa
syrenka w Bundeenie
nasz kemping wieczorową porą
przy wodospadzie
i przejście górą drugiego strumyka
klify po wyjściu z krzaków
te kolory najbardziej mnie zachwyciły
w oddali nasza plaża
z powrotem w Bonnie Vale - prywatny cypel należący do kempingu
nasz wieczorny spacer
jedna ze stada, są ogromne i wyjątkowo głośne
wtorek, 4 stycznia 2011
Sydney, zachmurzenie pełne
Początek naszej podróży miał miejsce 17 grudnia i wiązał się z przelotem do Sydney miejscowymi w miarę tanimi liniami. Jak to z tanimi liniami bywa, do czasu. Za dodatkowe 2kg wagi zapłaciliśmy 20 dolarów. Do tego wystaliśmy się w kilku kolejkach i napociliśmy przy przepakowywaniu gratów, tak, żeby zrównoważyć bagaż ręczny z nadawanym. M. się złościł, ale dzięki temu zaoszczędziliśmy dodatkowe 60 dolców. Na szczęście lot bez przygód, odbiór naszej toyki z Hertza takowoż. Samochód okazał się być mało pojemną corollą, czyściutką, o przebiegu 3000km, do których dodaliśmy wspomniane wcześniej 1700. Pali toto mało, ledwo dyszy pod górkę, ale za to z parkowaniem nie ma problemów, a dla naszej dwójki nic więcej nie było potrzeba. Zadowoleni ruszyliśmy na podbój miasta w pełnym niestety zachmurzeniu.
Najpierw odwiedziliśmy polski konsulat, znalezienie go zajęło nam chwilę, tym bardziej że nie dysponowaliśmy dokładną mapą, a niestety znajduje się on nieco poza ścisłym centrum. Miły Ozzi trochę pomógł w jakiejś zupełnie niefajnej dzielnicy, co poprawiło nam nastroje. Miasto zbudowane jest na górkach i dołkach, pełno tuneli, które są małymi płatnymi autostradami i wyrzucają samochody jak nie przeżute jedzenie w zupełnie niespodziewanych miejscach. Trafiliśmy po godzinie od startu z lotniska i dosyć szybko załatwiliśmy nasze interesy, by spokojnie ruszyć na podbój miasta. W drodze do centrum ponownie się zgubiliśmy i wylądowaliśmy najniespodziewaniej przy charakterystycznym miejskim placu, potem z zaskoczenia wydostaliśmy się na kolejną autostradę wiodącą bezpośrednio na Harbour Bridge, czyli legendarny most, z którego puszczane są fajerwerki i cały świat wita tu Nowy Rok. Most jest olbrzymi i o tyle fajny, że można sobie po nim zrobić pieszą wycieczkę, oczywiście w zorganizowanych grupach i za odpowiednią opłatą.
W końcu udało nam się szczęśliwie wjechać do jednego z parkingów zlokalizowanych w ścisłym centrum i oddać kluczyki do autka fachowej obsłudze. Może dobrze, bo nasze bagaże zostały w środku. Ruszyliśmy na zwiedzanie miasta, które wydało nam się nieco ciemne i złowrogie. Pełne tzw. japiszonów i oczywiście turystów. Nieco pierwsze wrażenie osłabiło wybrzeże portowe z piękną perspektywą wyżej opisanego mostu, starymi zabudowaniami portowymi przerobionymi na atrakcyjne lofty, kawiarenki i hotele, oraz oczywiście z Operą. Ale o niej następnym razem, bo to temat wart osobnego opisu.
Wracaliśmy zmęczeni wzdłuż Ogrodu Botanicznego, zwiedzanie w pigułce zajęło nam 2,5h, tym bardziej wielkie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że nasze autko wydało w tym czasie za swoje parkowanie 70 dolarów! Jakie inne miasto świata mogłoby się poszczycić podobną ceną? Hm, nie wiem. Tego wieczora znużeni kładliśmy się spać w pięknym Royal National Park, gdzie opłata za wjazd i dwie nocki na kempingu wyniosła... również 70 dolarów. A teraz kilka zdjęć z Sydney, które nie jest moim ulubionym australijskim miastem...
droga przez most
CBD, w oddali świąteczna choinka
ciekawa instalacja w przeciętnym biurowcu
CBD, tak to wygląda mniej więcej w dowolnym kierunku, panowie architecki nieźle tu narozrabiali w XX wieku
ciekawa fontanna, szkoda, że woda brudnawa
ten lofcik podobno należy do Russela Crowe
spacer, którego udało mi się uniknąć
tzw Abo w przerwie między kuncertami
ten widok raczej przyjemny, z tarasu Opery
i nasz ulubiony most jeszcze raz
Najpierw odwiedziliśmy polski konsulat, znalezienie go zajęło nam chwilę, tym bardziej że nie dysponowaliśmy dokładną mapą, a niestety znajduje się on nieco poza ścisłym centrum. Miły Ozzi trochę pomógł w jakiejś zupełnie niefajnej dzielnicy, co poprawiło nam nastroje. Miasto zbudowane jest na górkach i dołkach, pełno tuneli, które są małymi płatnymi autostradami i wyrzucają samochody jak nie przeżute jedzenie w zupełnie niespodziewanych miejscach. Trafiliśmy po godzinie od startu z lotniska i dosyć szybko załatwiliśmy nasze interesy, by spokojnie ruszyć na podbój miasta. W drodze do centrum ponownie się zgubiliśmy i wylądowaliśmy najniespodziewaniej przy charakterystycznym miejskim placu, potem z zaskoczenia wydostaliśmy się na kolejną autostradę wiodącą bezpośrednio na Harbour Bridge, czyli legendarny most, z którego puszczane są fajerwerki i cały świat wita tu Nowy Rok. Most jest olbrzymi i o tyle fajny, że można sobie po nim zrobić pieszą wycieczkę, oczywiście w zorganizowanych grupach i za odpowiednią opłatą.
W końcu udało nam się szczęśliwie wjechać do jednego z parkingów zlokalizowanych w ścisłym centrum i oddać kluczyki do autka fachowej obsłudze. Może dobrze, bo nasze bagaże zostały w środku. Ruszyliśmy na zwiedzanie miasta, które wydało nam się nieco ciemne i złowrogie. Pełne tzw. japiszonów i oczywiście turystów. Nieco pierwsze wrażenie osłabiło wybrzeże portowe z piękną perspektywą wyżej opisanego mostu, starymi zabudowaniami portowymi przerobionymi na atrakcyjne lofty, kawiarenki i hotele, oraz oczywiście z Operą. Ale o niej następnym razem, bo to temat wart osobnego opisu.
Wracaliśmy zmęczeni wzdłuż Ogrodu Botanicznego, zwiedzanie w pigułce zajęło nam 2,5h, tym bardziej wielkie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że nasze autko wydało w tym czasie za swoje parkowanie 70 dolarów! Jakie inne miasto świata mogłoby się poszczycić podobną ceną? Hm, nie wiem. Tego wieczora znużeni kładliśmy się spać w pięknym Royal National Park, gdzie opłata za wjazd i dwie nocki na kempingu wyniosła... również 70 dolarów. A teraz kilka zdjęć z Sydney, które nie jest moim ulubionym australijskim miastem...
droga przez most
CBD, w oddali świąteczna choinka
ciekawa instalacja w przeciętnym biurowcu
CBD, tak to wygląda mniej więcej w dowolnym kierunku, panowie architecki nieźle tu narozrabiali w XX wieku
ciekawa fontanna, szkoda, że woda brudnawa
ten lofcik podobno należy do Russela Crowe
spacer, którego udało mi się uniknąć
tzw Abo w przerwie między kuncertami
ten widok raczej przyjemny, z tarasu Opery
i nasz ulubiony most jeszcze raz
niedziela, 2 stycznia 2011
Australia, powrót do cywilizacji
Po dwutygodniowej przerwie ochoczo ruszam do dzieła i uzupełniania wpisów z naszej wielkiej australijskiej podróży. Polecieliśmy do Sydney, skąd samochodem udaliśmy się wzdłuż wybrzeża, przez wszystkie co fajniejsze parki narodowe do naszego Melbourne. Po drodze odkryliśmy wiele niesamowitych miejsc, cieszyliśmy oczy zapierającymi dech w piersiach widokami, przeżyliśmy bliskie spotkania trzeciego stopnia z torbaczami i gadami, a na koniec odbyliśmy prawie sześciodniowy hiking w najpiękniejszym ponoć parku Victorii czyli Wilsons Promontory.
Wigilię przeżyliśmy w Edenie, może pamiętacie serial tasiemiec, który zrobił oszałamiającą karierę w PRLu na początku bodajże lat 80.? Powrót do Edenu? To właśnie tam, w małej przyportowej restauracyjce przeżyliśmy naszą pierwszą Wigilię z dala od rodzin i tradycyjnej choiny. Na przystawkę wzięliśmy bruschettę i ostrygi zapiekane pod beszamelem, na danie główne małże i stek, na deser mus czekoladowy i sernik. Może mało wigilijnie, bezkarpiowo, ale jakże smacznie! Potem trafiliśmy do drewnianego katolickiego kościółka, gdzie pasterka zaczynała się o 21 i trwała 50 minut wraz z kolędami, wszyscy wymieniali uściski na początku i końcu mszy, a nastrój był pierwszorzędny. No i noc w namiocie na koniec...
Nowy Rok zaś zbiegł się z ostatnim dniem naszego buszowania, z koniecznością kupowania puszek i zupek od innych turystów i innymi przygodami. Było świetnie! Pierwszego stycznia przeszliśmy na oparach ostatnie 10km do cywilizacji, by o 23 świętować Nowy Rok na Hawajach, pysznym stekiem w restauracji w centrum Melbourne.
Nastukaliśmy ponad 2000 zdjęć i 1700km, ale nie będę Was zamęczać. Dziś tylko mała zajawka czy też przystawka do dań głównych, które nastąpią w najbliższym czasie. Na początek zajmiemy się wybrzeżem czy raczej jego różnorodnością i zmiennością. Klify, plaże po horyzont, piasek drobniutki i biały czy też gruboziarnisty i ciemnopomarańczowy? Skały, kamienie, ostre granie czy łagodne wydmy? Wszystko, co możecie sobie wyobrazić i zamarzyć w Australii prawdopodobnie znajdziecie. My przejechaliśmy raptem 1500km wybrzeża z ponad 22 000km i doświadczyliśmy tej różnorodności na własnej skórze i stopach.
klify w Royal National Park
łagodne wybrzeże z cypelkami w Royal National Park
kolorowe granie w Ben Boyd National Park
ostre skały z tysiącem krabów tamże
zatoka wielorybnicza w Edenie
perłowo biały piasek w Jervis Bay
rozlewiska i jeziorka w Lakes Entrance
serpentyny w pobliżu Sydney
siedmiomilowa plaża
i na koniec 90 - milowa w miejscowości Seaspray
Wigilię przeżyliśmy w Edenie, może pamiętacie serial tasiemiec, który zrobił oszałamiającą karierę w PRLu na początku bodajże lat 80.? Powrót do Edenu? To właśnie tam, w małej przyportowej restauracyjce przeżyliśmy naszą pierwszą Wigilię z dala od rodzin i tradycyjnej choiny. Na przystawkę wzięliśmy bruschettę i ostrygi zapiekane pod beszamelem, na danie główne małże i stek, na deser mus czekoladowy i sernik. Może mało wigilijnie, bezkarpiowo, ale jakże smacznie! Potem trafiliśmy do drewnianego katolickiego kościółka, gdzie pasterka zaczynała się o 21 i trwała 50 minut wraz z kolędami, wszyscy wymieniali uściski na początku i końcu mszy, a nastrój był pierwszorzędny. No i noc w namiocie na koniec...
Nowy Rok zaś zbiegł się z ostatnim dniem naszego buszowania, z koniecznością kupowania puszek i zupek od innych turystów i innymi przygodami. Było świetnie! Pierwszego stycznia przeszliśmy na oparach ostatnie 10km do cywilizacji, by o 23 świętować Nowy Rok na Hawajach, pysznym stekiem w restauracji w centrum Melbourne.
Nastukaliśmy ponad 2000 zdjęć i 1700km, ale nie będę Was zamęczać. Dziś tylko mała zajawka czy też przystawka do dań głównych, które nastąpią w najbliższym czasie. Na początek zajmiemy się wybrzeżem czy raczej jego różnorodnością i zmiennością. Klify, plaże po horyzont, piasek drobniutki i biały czy też gruboziarnisty i ciemnopomarańczowy? Skały, kamienie, ostre granie czy łagodne wydmy? Wszystko, co możecie sobie wyobrazić i zamarzyć w Australii prawdopodobnie znajdziecie. My przejechaliśmy raptem 1500km wybrzeża z ponad 22 000km i doświadczyliśmy tej różnorodności na własnej skórze i stopach.
klify w Royal National Park
łagodne wybrzeże z cypelkami w Royal National Park
kolorowe granie w Ben Boyd National Park
ostre skały z tysiącem krabów tamże
zatoka wielorybnicza w Edenie
perłowo biały piasek w Jervis Bay
rozlewiska i jeziorka w Lakes Entrance
serpentyny w pobliżu Sydney
siedmiomilowa plaża
i na koniec 90 - milowa w miejscowości Seaspray
Subskrybuj:
Posty (Atom)