wtorek, 4 stycznia 2011

Sydney, zachmurzenie pełne

Początek naszej podróży miał miejsce 17 grudnia i wiązał się z przelotem do Sydney miejscowymi w miarę tanimi liniami. Jak to z tanimi liniami bywa, do czasu. Za dodatkowe 2kg wagi zapłaciliśmy 20 dolarów. Do tego wystaliśmy się w kilku kolejkach i napociliśmy przy przepakowywaniu gratów, tak, żeby zrównoważyć bagaż ręczny z nadawanym. M. się złościł, ale dzięki temu zaoszczędziliśmy dodatkowe 60 dolców. Na szczęście lot bez przygód, odbiór naszej toyki z Hertza takowoż. Samochód okazał się być mało pojemną corollą, czyściutką, o przebiegu 3000km, do których dodaliśmy wspomniane wcześniej 1700. Pali toto mało, ledwo dyszy pod górkę, ale za to z parkowaniem nie ma problemów, a dla naszej dwójki nic więcej nie było potrzeba. Zadowoleni ruszyliśmy na podbój miasta w pełnym niestety zachmurzeniu.

Najpierw odwiedziliśmy polski konsulat, znalezienie go zajęło nam chwilę, tym bardziej że nie dysponowaliśmy dokładną mapą, a niestety znajduje się on nieco poza ścisłym centrum. Miły Ozzi trochę pomógł w jakiejś zupełnie niefajnej dzielnicy, co poprawiło nam nastroje. Miasto zbudowane jest na górkach i dołkach, pełno tuneli, które są małymi płatnymi autostradami i wyrzucają samochody jak nie przeżute jedzenie w zupełnie niespodziewanych miejscach. Trafiliśmy po godzinie od startu z lotniska i dosyć szybko załatwiliśmy nasze interesy, by spokojnie ruszyć na podbój miasta. W drodze do centrum ponownie się zgubiliśmy i wylądowaliśmy najniespodziewaniej przy charakterystycznym miejskim placu, potem z zaskoczenia wydostaliśmy się na kolejną autostradę wiodącą bezpośrednio na Harbour Bridge, czyli legendarny most, z którego puszczane są fajerwerki i cały świat wita tu Nowy Rok. Most jest olbrzymi i o tyle fajny, że można sobie po nim zrobić pieszą wycieczkę, oczywiście w zorganizowanych grupach i za odpowiednią opłatą.

W końcu udało nam się szczęśliwie wjechać do jednego z parkingów zlokalizowanych w ścisłym centrum i oddać kluczyki do autka fachowej obsłudze. Może dobrze, bo nasze bagaże zostały w środku. Ruszyliśmy na zwiedzanie miasta, które wydało nam się nieco ciemne i złowrogie. Pełne tzw. japiszonów i oczywiście turystów. Nieco pierwsze wrażenie osłabiło wybrzeże portowe z piękną perspektywą wyżej opisanego mostu, starymi zabudowaniami portowymi przerobionymi na atrakcyjne lofty, kawiarenki i hotele, oraz oczywiście z Operą. Ale o niej następnym razem, bo to temat wart osobnego opisu.

Wracaliśmy zmęczeni wzdłuż Ogrodu Botanicznego, zwiedzanie w pigułce zajęło nam 2,5h, tym bardziej wielkie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że nasze autko wydało w tym czasie za swoje parkowanie 70 dolarów! Jakie inne miasto świata mogłoby się poszczycić podobną ceną? Hm, nie wiem. Tego wieczora znużeni kładliśmy się spać w pięknym Royal National Park, gdzie opłata za wjazd i dwie nocki na kempingu wyniosła... również 70 dolarów. A teraz kilka zdjęć z Sydney, które nie jest moim ulubionym australijskim miastem...

 droga przez most
 CBD, w oddali świąteczna choinka
 ciekawa instalacja w przeciętnym biurowcu
 CBD, tak to wygląda mniej więcej w dowolnym kierunku, panowie architecki nieźle tu narozrabiali w XX wieku
 ciekawa fontanna, szkoda, że woda brudnawa
 ten lofcik podobno należy do Russela Crowe
 spacer, którego udało mi się uniknąć
 tzw Abo w przerwie między kuncertami
 ten widok raczej przyjemny, z tarasu Opery
i nasz ulubiony most jeszcze raz

2 komentarze: