poniedziałek, 29 listopada 2010

Melbourne, architektonicznie

Dziś będzie mało tekstu, za to więcej zdjęć z naszej okolicy, gdzie spomiędzy małych wiktoriańskich domeczków wyrastają współczesne, całkiem smaczne domki, wille i tym podobne. Działki są małe, szerokość na ogół 6,5m, odległość od granicy =0, a w gorszych wypadkach 90cm - zgodnie z prawem. Nasze 4m wynikające z przesłaniania i ochrony pożarowej poniekąd tu nie mają zastosowania, słońca jest wszędzie za dużo, a co do pożarów- mamy czujki dymu, hydranty i takie tam. Miłego oglądania!









niedziela, 28 listopada 2010

Melbourne, trochę zieleni

Wracając do refleksji pogodowych w naszym mieście, bywa tak, że przez 2 dni jest gęsty upał z powiewami prosto z ulicznego piekarnika, po czym zmienia się front i trzy dni pada. Zaczyna się od mżawki, która przechodzi w serię burz z grzmotami, potem są ulewy przerywane kapuśniaczkiem, a na koniec znowu mżawka i lekki chłodny wiatr. Taki właśnie był ostatni weekend, ale my doświadczeni Szkocją nie ulegliśmy pokusie zostania na chacie i udaliśmy się na planowane barbecue. W sobotę byliśmy umówieni z Izą i Darkiem nad jeziorem w Albert Parku. Około 14, co w naszym wypadku okazało się być 14.40, bo w jakimś stuporze wybraliśmy dłuższą drogę. Ponadto M. przepakowywał moje pakunki po swojemu, a sałatkę i tak musiałam nieść w pionie, bo nasze wszystkie sprytne kuchenne pojemniki jeszcze płyną i przechodzą kwarantannę.

Ale co wynika z tej zmiennej pogody i sporych opadów? Oczywiście niezwykle bujna roślinność, którą mamy przyjemność podziwiać od rana do wieczora za naszymi oknami i na każdym kroku, jak tylko opuścimy chatę. Jest tu naprawdę pięknie pod tym względem i jak ktoś lubi tarzać się w zieloności, a nie ma uczulenia na pyłki, to Melbourne jest miejscem idealnym. A teraz kilka fotek z Ogrodu Botanicznego, który jest otwarty od poranku do zmroku, w którym jest wydzielona ścieżka edukacyjna dla dzieciaków, za wstęp nie płaci się ani pensa, a w soboty i niedziele jest zapełniony piknikującymi rodzinami i grupami przyjaciół i nikt się nie czepia o deptanie trawników!


 nieznany gatunek
 to drzewo posadzono w 1879 roku
palmowy zagajnik









 zwróćcie uwagę na ptaka wyjadającego nektar z kwiatostanów
czarne łabędzie - miejscowe zastępstwo dla naszych białych
nie ma to jak dobrze się zakorzenić

czwartek, 25 listopada 2010

Melbourne, okolice Prahranu


Nasza stosunkowo niewielka dzielnica, South Yarra, płynnie przechodzi w większą i chyba bardziej znaną, a mianowicie Prahran. Wymawia się to trudno i M. uważa, że robię to źle, ale ja z kolei myślę, że on się myli i tak mamy kolejny powód do dyskusji w nieskończoność. Idzie to mniej więcej tak: Praaan. R jest oczywiście miękkie, angielskie a N dźwięczne i długie. Według M. to Paraaan. Główną ulicą łączącą naszą dzielnicę i Prahran, a także niżej położony Windsor i St Kildę jest Chapel Street. Tu też mamy zabawę, bo ja z uporem maniaka czytam tę nazwę po francusku, a M. mnie poprawia i wzdycha. Podobno Chapel Street jest najmodniejszą butikową ulicą w tym mieście, na nieszczęście jeszcze nie zarabiam więc zamykam oczy jak przechodzę obok – rzeczywiście jest na co wydawać kasę;)  Jest też tutaj sporo knajpeczek – jak wszędzie, salonów masażu i oczywiście brazylijski wosk, chińskie składy wszystkiego oraz przebogaty Condom Kingdom… 

Dzielnica jest kolorowa, ale z przewagą białego, sporo homoseksualistów i lesbijek, dużo bogatych panienek na zakupach, ludzie głównie młodzi, koło trzydziestki i młodsi, fajnie ubrani, żeby nie powiedzieć wystylizowani. Boczne uliczki to jak wszędzie tutaj miasto ogród z małymi domkami, często w stylu wiktoriańskim, ale sporo też minimalizmu, oszczędne formy z detalami bazującymi na zdobyczach XIX wieku, sporo nawisów i przeszkleń. Odniesienia do De Stijlu czasami aż bolą. 

Wracając jednak do głównych ulic, najważniejszą atrakcją dzielnicy jest Prahran Market, czyli miejscowy targ, otwarty we wtorki, czwartki, soboty i niedziele. Największą halę wypełniają stragany owocowo-warzywne, z chińskim misz-maszem na obrzeżach, jest zamknięta osobna sekcja serowo-oliwkowo-tapenadowa, jest stragan z jogurtami, dziedziniec z knajpeczkami, cała wydzielona sekcja mięsna z ceramiką na posadzce i wyraźnie innymi standardami higienicznymi. W czwartki są tu otwarte szkoły kulinarne, prowadzone przez miejscowych mistrzów kuchni, a w niedzielę gra jazzowa kapela na żywo…. Hm, czego chcieć więcej od marketu?

Obok zaś odkryłam wczoraj sklep Essentials, czyli raj na ziemi dla wszystkich zainteresowanych kuchnią i gotowaniem. Sklep przypomina duży magazyn wystylizowany na loft, z sufitu sączy się delikatny jazzik, a nozdrza atakuje zapach świeżo zmielonej kawy. Na półkach piętrzą się rondle, rondelki, sitka, tłuczki, noże, deski drewniane, tace, miksery, kawiarki, blendery, łyżki, noże, maszynki do krojenia sera, przesiewania, płukania, miażdżenia i przetwarzania, a środkiem dumnie prezentują się przyprawy ze wszystkich zakątków świata, kakao w 30 rodzajach, oleje z niemalże wszystkiego, co ma w sobie gram tłuszczu, a na końcu ksiązki kucharskie w ilościach dotąd przeze mnie nie spotkanych w żadnej księgarni.Obawiam się, że po wypłacie ewentualnej pensji będę tam uderzała na zakupy w pierwszej kolejności! 

A teraz kilka fotek z Prahranu:

 nasza potencjalna klinika medyczna
 condom kingdom;)
 tył najbliższego supermarketu, piękna choć zaniedbana fasada z ciekawym liternictwem
Commercial Road, nasza droga w kierunku Chapel Street
 trochę współczesnej architektury
 i nasz targ owocowo - warzywny
 są i orzeszki i daktyle i ziarna
i jeszcze trochę witamin na koniec...

Melbourne, Federation Square


Główne miejsce spotkań i wydarzeń kulturalnych w mieście to Federation Square, położony tuż obok dworca Flinders, przy skrzyżowaniu St Kilda Road/Swanston Street i Flinders Street. Zaprojektowany przez Lab z Londynu w 1997 roku w ramach międzynarodowego otwartego konkursu plac wraz z okalającymi go budynkami stanowi ciekawe miejsce, może troche pogmatwane w swojej strukturze, ale przez to nienudne i przyciągające mnóstwo turystów i lokalnych włóczykijów. Jest tu naturalnie ukształtowany amfiteatr, w dzień można obejrzeć kolejne osiągnięcia Bolywoodu, są knajpki, co najmniej 3 galerie sztuki współczesnej, kino i punkt informacji turystycznej.

W ubiegłą niedzielę odbywał się tu polski festiwal, ku naszemu zdziwieniu impreza bardzo popularna nie tylko wśród Polonii, ale także miejscowych smakoszy i piwoszy. Żywiec na przemian z Okocimiem lał się strumieniami, kolejki po placki ziemniaczane, kiełbaski, pączki i bigos sięgały stu metrów, a na scenę wciąż wybiegały nowe formacje w strojach ludowych. Było i ludowo i ludycznie, bo na tarasie przy rzece przygrywał człowiek orkiestra i potwornie fałszując wyśpiewywał polskie przeboje począwszy od Połomskiego i Wioletty Villas, a na Budce Suflera i Ich Troje skończywszy. Niestety.

Ja załapałam się na działania społeczne – dwie godziny wiłam wianki na tzw. Kid Stopie. Zabawa polegała na tym, że dzieciaki kolorowały sobie kształty wycięte w postaci wianków lub maski smoka, a my, czyli kilka wolontariuszek, doczepiałyśmy do tego wstążki i taśmę z tyłu, dopasowując toto do rozmiaru głowy dziecka. Niby nic wielkiego, ale dzieci było zatrzęsienie, więc czasem kolejka oczekujących na dopasowanie bardzo się wydłużała. Z przykrością też zauważyłam, że mało które dziecko było w stanie powiedzieć cokolwiek po polsku. Nawet jeżeli miało koszulkę z napisem „polskie szkoły”, to ledwo reagowało na język ojczysty. Potem dziewczyny mnie uświadomiły, że te polskie szkoły to trochę przymusowe zajęcia, które odbywają się w soboty i dzieciaki siedzą w klasach jak na tureckim kazaniu, a na przerwach wracają do angielskiego… Pod koniec miałam czarne ręce i ochotę na kolejne piwko. Niestety M. był już znużony oglądaniem występów dziecięcych beze mnie i wróciliśmy do domu skręcać mebelki. 

A przed świętem mieliśmy wielką przyjemność pojeździć sobie po mieście na rowerkach. Iza i Darek zostawili nam swoje na weekend – sami jechali na dłuższą wycieczkę poza miasto – i w sobotę rano pojechaliśmy naszą ulubioną ścieżką nad ocean, a potem wzdłuż wybrzeża do St Kildy. Tam akurat trafiliśmy na końcówkę Triatlonu, bardzo sympatycznie, sporo kobiet startowało i nie wszystkie wyglądały na siłaczki… może kiedyś też spróbuję? Potem przejechaliśmy do Albert Parku, gdzie czarne łabędzie wyprowadzały na spacer swoje młode i wzdłuż dwóch kolejnych parków do centrum. Wygląda na to, że nie za bardzo jesteśmy zahartowani, a już pupy mamy kompletnie nie przygotowane do rowerowego spleenu. No nic, trzeba będzie kupić w końcu własne rowery i kaski – tu obowiązkowe - i zacząć trening!

Wracając jednak do polskiego święta, mam wrażenie, że program oparty był o stereotypy, które zostają jedynie umocnione i potwierdzone w świadomości przeciętnego Australijczyka. Tak jakby nie było całego XX wieku, o XIX nie wspominając. Stare piosenki, zespoły ludowe, stragan z bursztynami, koszulki z flagą no i oczywiście nieśmiertelne nasze specjały kulinarne. Nie ma współczesnej mody, muzyki, jakiejś prezentacji odnoszącej się do współczesnej kultury czy rozwoju naszego kraju. I trochę szkoda, że brakuje takiego fermentu, a zostaje cepelia…

 namioty Okocimia z Żywcem pod...
 widok na centralną część placu
 Polonia przebrana
 wnętrze galerii
 ten pan prawie mi zwiał
 zewnętrzne rozedrganie
 strukturalne szaleństwo
 kolejka po placki ziemniaczane
 główna scena i telebim oraz pseudo polskie flagi

środa, 17 listopada 2010

Melbourne, pogoda

Ponoc Melbourne jest miastem, gdzie mozna doswiadczyc wszystkich czterech por roku w ciagu 24h. Po miesiecznej obserwacji tego dosyc niecodziennego, lecz tu jakze powszechnego zjawiska musze potwierdzic;) Wczoraj na przyklad mielismy zimny 9 stopniowy poranek, ktory przerodzil sie w sloneczne upalne poludnie z ponad 28 stopniami w cieniu. W zwiazku z tym po poludniu wyruszylam na plaze wygrzac stare kosci i wrocilam po godzinie, zeby szykowac obiad dla M, ktory wlasnie wracal z trzydniowej delegacji.

Pod wieczor przyszlo ochlodzenie i  pobieglismy nad ocean droga wzdluz torow tramwajowych. To bardzo mila trasa, poczatkowo mocno industralna i troche straszna, ale systematycznie zmieniajaca sie w bardzo przyjemny park, pelny egzotycznych ptakow i spacerowiczow w dzien, a sportowcow i cykad wieczorowa pora. Niestety nie przewidzielismy swiezo skoszonej trawy, ktora zaatakowala M., doprowadzajac go niemalze do lez w drodze powrotnej... Nad oceanem wialo juz calkiem chlodno, ale nagrzane kamienie na brzegu pozwoily nam na chwile odpoczynku. Wracalismy juz spokojnym spacerowym rytmem.

Dzis o 6 obudzilo nas slonce, ktore szybko sie schowalo, by ustapic miejsca szarudze, przez dwie godziny lalo jak z cebra, a teraz, w okolicach 12, sie wypogadza... I jak tu dostosowac ubranie do warunkow? Do tej pory trzymalam sie dzielnie i nie przeziebialam, ale przez te zaskakujace zwroty akcji juz kilka razy czulam, ze marzne, albo wrecz przeciwnie, poce sie na maxa.

A teraz kilka fotek z naszej wczorajszej trasy, zrobionych w ubiegla sobote.

sciezki poczatek lub koniec czyli tramwaj nad oceanem
 bezpieczne przejscie przez tory
 spotkanie sciezki ze sciezynka
po prawej ogrodzone tory tramwajowe, po lewej busz i domki jednorodzinne
spotkanie sciezki z inna sciezka jakze pieknie podkreslone
po prawej w dalszym ciagu tory, po lewej duzo trawy i gdzieniegdzie plac zabaw dla dzieci
 czasem sciezka sie wije i wspina
z czasem robi sie troche brzydziej - remont magistrali kanalizacyjnej umila nam sztuka mlodziezowa
 panorama na Southbank
z lewej zajezdnia tramwajowa, z prawej dla odmiany tory linii 106


















Acha, w najblizszym czasie przeprowadzka i natlok wrazen, wiec zawieszam niestety korespondencje do 25 listopada, kiedy to, Drodzy Czytelnicy, zasypie Was postami z pogranicza wiosny i lata;)

niedziela, 14 listopada 2010

Melbourne, pora lunchu

Kolejne podobieństwo między Melbourne a Nowym Jorkiem, a zupełne przeciwieństwo Warszawy, to sposób spędzania i spożywania lunchu. W Warszawie w tym czasie załatwia się tysiące spraw, odwiedza lekarza lub urząd podatkowy, w najlepszym wypadku w pośpiechu i krótkim czasie wyznaczonym przez życzliwego pracodawcę wędruje się do najbliższej stołówki ze swojszczyzną w postaci pierogów lub mielonego, połyka kanapkę zapijając ją gorzką herbatą lub odgrzewa w mikrofali niedzielne kluski.

Tu jest inaczej, lunch się celebruje lub je na ławce, w parku na trawie, siedząc zgrabnie na kawałku murku, najczęściej jest to kanapka z Subwaya lub trzy rolki sushi, często gęsto niskokaloryczny wysokoenergetyczny koktajl wieloowocowy lub sałatka o odpowiednich wartościach odżywczych. MacDonaldów w centrum nie uwidzisz, jest sporo pizzerii, kebabowni, króluje wcześniej wspomniany Subway - jest niemalże na każdej ulicy. Są oczywiście knajpki - najwięcej chyba chińskich, sporo włoskich, malezyjskich, tajskich, dań z gara, patelni, woka, właściwie wszystko, co sobie mozna zamarzyć, można dostać. Ostatnio znajomy M skierował nas do knajpy malezyjsko-tajskiej trzy przecznice od miejsca pracy M. Wybiera się tam jedną z trzech podstaw - kluski, makaron lub ryż, do tego jedno z 15 mięs i jedną z pięciu - ośmiu sałatek Wszystko pyszne, dobrze dosmażone i dopieczone, sałatki przyprawione na ostro. Porcja podstawowa kosztuje 8 dolarów, powiększona o 2 składniki - 11. Do tego woda za darmo lub napój za 2 dolce. Żyć nie umierać chciałoby się powiedzieć

Podobne rozkosze lunchowe przeżywałam w Nowym Jorku już kilka lat temu - tam były przecudne bary z kuchnią z różnych zakątków świata - można było brać co bądź, a cena była ustalana na podstawie wagi. Do tego napój, chusteczki i można się było udać na zieloną trawę.

To teraz kilka fotek luźno związanych z tematem, za to miejskich, a ja wracam do roboty, czyli studiowania lokalnych przepisów, rynku pracy i trasy naszej wycieczki, która ma zrekompensować nam Wigilię bez grama śniegu...

 jedne z droższych kanapek w mieście
 nasz market - strefa przekąskowa
 zdrowe koktajle - najnowsza moda
 najlepsza ponoć pizzeria w mieście
mój koktajl z St Kildy na bazie śliwek, imbiru, cytryny, truskawek i nie wiem jeszcze czego - nieziemski

czwartek, 11 listopada 2010

Melbourne, rzezby uliczne 1

W tym tygodniu bylam dosyc zajeta i zabiegana, w sensie doslownym nawet. Po pierwsze szukanie pracy, po drugie nowe znajomosci i poniedzialkowy wyklad o wspolczesnych miastach, po trzecie wzielam sie za siebie z uzyciem nowych runnersow i wykorzystania naszej przydomowej silowni. Codziennie spedzam tam bita godzine, intensyfikujac cwiczenia, tak zeby za 2 tygodnie uzyskac forme stosowna do pokazania sie publicznie w parku. Bo juz za tydzien sie przenosimy, silownia sie skonczy i trzeba bedzie polegac na terenach zielonych....
A dzis kilka przykladow malej architektury miejskiej w postaci rzezb i pomnikow, w niektorych przypadkach mocno abstrakcyjne formy, w innych nieznosnie doslowne. Sami zobaczcie...

 miejscowa aleja sław... jLo?
 to nie wiem kto ....
 ani to niestety...
 pomnik emigranta witającego przypływającą do Melbourne rodzinę
 pomnik.... portmonetki
pomnik...
krowy
 popłuczyny po Wikingach
trochę sztuki pseudo aborygeńskiej