czwartek, 25 listopada 2010

Melbourne, Federation Square


Główne miejsce spotkań i wydarzeń kulturalnych w mieście to Federation Square, położony tuż obok dworca Flinders, przy skrzyżowaniu St Kilda Road/Swanston Street i Flinders Street. Zaprojektowany przez Lab z Londynu w 1997 roku w ramach międzynarodowego otwartego konkursu plac wraz z okalającymi go budynkami stanowi ciekawe miejsce, może troche pogmatwane w swojej strukturze, ale przez to nienudne i przyciągające mnóstwo turystów i lokalnych włóczykijów. Jest tu naturalnie ukształtowany amfiteatr, w dzień można obejrzeć kolejne osiągnięcia Bolywoodu, są knajpki, co najmniej 3 galerie sztuki współczesnej, kino i punkt informacji turystycznej.

W ubiegłą niedzielę odbywał się tu polski festiwal, ku naszemu zdziwieniu impreza bardzo popularna nie tylko wśród Polonii, ale także miejscowych smakoszy i piwoszy. Żywiec na przemian z Okocimiem lał się strumieniami, kolejki po placki ziemniaczane, kiełbaski, pączki i bigos sięgały stu metrów, a na scenę wciąż wybiegały nowe formacje w strojach ludowych. Było i ludowo i ludycznie, bo na tarasie przy rzece przygrywał człowiek orkiestra i potwornie fałszując wyśpiewywał polskie przeboje począwszy od Połomskiego i Wioletty Villas, a na Budce Suflera i Ich Troje skończywszy. Niestety.

Ja załapałam się na działania społeczne – dwie godziny wiłam wianki na tzw. Kid Stopie. Zabawa polegała na tym, że dzieciaki kolorowały sobie kształty wycięte w postaci wianków lub maski smoka, a my, czyli kilka wolontariuszek, doczepiałyśmy do tego wstążki i taśmę z tyłu, dopasowując toto do rozmiaru głowy dziecka. Niby nic wielkiego, ale dzieci było zatrzęsienie, więc czasem kolejka oczekujących na dopasowanie bardzo się wydłużała. Z przykrością też zauważyłam, że mało które dziecko było w stanie powiedzieć cokolwiek po polsku. Nawet jeżeli miało koszulkę z napisem „polskie szkoły”, to ledwo reagowało na język ojczysty. Potem dziewczyny mnie uświadomiły, że te polskie szkoły to trochę przymusowe zajęcia, które odbywają się w soboty i dzieciaki siedzą w klasach jak na tureckim kazaniu, a na przerwach wracają do angielskiego… Pod koniec miałam czarne ręce i ochotę na kolejne piwko. Niestety M. był już znużony oglądaniem występów dziecięcych beze mnie i wróciliśmy do domu skręcać mebelki. 

A przed świętem mieliśmy wielką przyjemność pojeździć sobie po mieście na rowerkach. Iza i Darek zostawili nam swoje na weekend – sami jechali na dłuższą wycieczkę poza miasto – i w sobotę rano pojechaliśmy naszą ulubioną ścieżką nad ocean, a potem wzdłuż wybrzeża do St Kildy. Tam akurat trafiliśmy na końcówkę Triatlonu, bardzo sympatycznie, sporo kobiet startowało i nie wszystkie wyglądały na siłaczki… może kiedyś też spróbuję? Potem przejechaliśmy do Albert Parku, gdzie czarne łabędzie wyprowadzały na spacer swoje młode i wzdłuż dwóch kolejnych parków do centrum. Wygląda na to, że nie za bardzo jesteśmy zahartowani, a już pupy mamy kompletnie nie przygotowane do rowerowego spleenu. No nic, trzeba będzie kupić w końcu własne rowery i kaski – tu obowiązkowe - i zacząć trening!

Wracając jednak do polskiego święta, mam wrażenie, że program oparty był o stereotypy, które zostają jedynie umocnione i potwierdzone w świadomości przeciętnego Australijczyka. Tak jakby nie było całego XX wieku, o XIX nie wspominając. Stare piosenki, zespoły ludowe, stragan z bursztynami, koszulki z flagą no i oczywiście nieśmiertelne nasze specjały kulinarne. Nie ma współczesnej mody, muzyki, jakiejś prezentacji odnoszącej się do współczesnej kultury czy rozwoju naszego kraju. I trochę szkoda, że brakuje takiego fermentu, a zostaje cepelia…

 namioty Okocimia z Żywcem pod...
 widok na centralną część placu
 Polonia przebrana
 wnętrze galerii
 ten pan prawie mi zwiał
 zewnętrzne rozedrganie
 strukturalne szaleństwo
 kolejka po placki ziemniaczane
 główna scena i telebim oraz pseudo polskie flagi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz