Na początek trochę spóźnione Walentynkowe serdeczności dla wiernych czytelników. U nas było kwiatowo, różano-różowo, obiadowo i kinowo, więc całkiem sympatycznie. Wybraliśmy chyba najbardziej kulturalno-wywrotową ścieżkę w naszym miasteczku, a mianowicie poszliśmy na specjalny walentynkowy seans Śniadania u Tiffany'ego.
I tam spotkaliśmy naszych starych znajomych z kursu salsowego numer 1, czyli tzw. Sinead z Alonsem. Nie wiem, może to trochę obraźliwe określenie, ale taki przydomek, nieco skrótowy i może opierający się na niezdrowych schematach, nam się ukuł w czaszkach już na jesieni. W każdym razie jest to para charakterystyczna i bywająca na większości kulturalnych wydarzeń w tym mieście, więc natykamy się na nich dość często.
Dzień był bardzo fajny, ale że dziś poniedziałek, M. postanowił się wyspać, wszak wstaje o 6, więc stosunkowo wcześnie, koło 11 zasnęliśmy przytuleni. Obudził nas dźwięk domofonu. Przeciągły, arytmiczny, nerwowy i wkurzający. No cóż, w końcu o 3 w nocy nie może być inny. Po którymś razie M. wstał i ku mojemu przerażeniu podał gościowi z dołu wskazówki, że mieszkamy na trzecim piętrze. Na szczęście bez nazwisk i numerów paszportów. No i oczywiście nie otworzył drzwi, więc gościu dalej łomotał do nas i sąsiadów, bo dźwięk domofonu słychać było przez cienkie ściany i z góry i z dołu. Niestety ktoś w końcu otworzył, zaczęła się bieganina po klatce, łomotanie w nasze drzwi wejściowe, potem znów bieganie i domofon z dołu. Nasłuchiwaliśmy trochę nerwowo, próbując zignorować sprawę i zasnąć z powrotem.
Sennie powiedziałam M., że w Polsce jeszcze nigdy coś takiego mi się nie przytrafiło i że to chyba podchodzi pod jakiś paragraf o zaburzaniu miru domowego czy czegoś w tym stylu. Już myślałam o dzwonieniu na policję, tylko jak ja przetłumaczę słowo MIR?
Na szczęście po godzinie wszystko się uspokoiło, ja jednak wybita z rytmu i lekko zatrwożona, nie mogłam zasnąć jeszcze z pół godziny. No i tak się zakończyło nasze świętowanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz