A po burzy przychodzi dzień... i to piękny, słoneczny! Aż trudno byłoby nie wykorzystać tego ukłonu natury w kierunku zimnej północy i nie pójść na długi spacer w kierunku morza.Tak też uczyniliśmy i oto mała relacja fotograficzna z wycieczki. O dziwo na miejscu byli już surferzy korzystający z fal w pełnym ogumieniu i M. przypomniał sobie Kalifornię. Jedyna różnica, że na brzegu śnieg i nie za bardzo chciało nam się sprawdzać temperaturę wody. Teraz grzejemy się przed kominkiem po sutym obiedzie i jest nam bosko jak mówi moja droga L!!!
sobota, 30 stycznia 2010
Szkocka zamieć.
tory
kolejowe,
którymi
pociąg
z M.
co rano
odjeżdża
w kierunku
D.
frapująca
niebieska
czapeczka
Trochę Was zaniedbałam, drodzy czytelnicy. Ale to dlatego, że niewiele się działo przez cały tydzień. Do wczoraj, kiedy zaliczyliśmy kolejną anomalię pogodową w postaci burz śnieżnych przerywanych wykwitami słońca. Ruch na ulicach zamarł, szkoły się pozamykały, a u M. w pracy o 15 dostali maila, że ze względów pogodowych wszyscy mogą wcześniej wyjść. M. pracuje na przedmieściach, gdzie zlokalizowanych jest sporo firm. Połowa pracowników podróżuje kolejką podmiejską, tak jak M., a druga połowa samochodami, w związku z czym rano i popołudniu na wąskiej szkockiej drodze jest mega-korek. A wczoraj wszystkie firmy wpadły na ten sam genialny pomysł, żeby spuścić pracowników ze smyczy 2 godziny przed czasem. Więc korek znowu był gigantyczny, tyle że zaczął się wcześniej ;)
A wieczorem mieliśmy wizytę kolegi M. z dziewczyną. Wieczór bardzo przyjemny, przeciągnął sie o 2 godziny w stosunku do planowanego wyjścia, mogłam poćwiczyć język i kuchnię. Były paszteciki - krokieciki z barszczem (chyba nie podszedł Szkotom), do tego sałatka wieloskładnikowa, wino i inne, na deser MuFfiny. Kilka się ostało, oto fota:
dziękujemy
Karolinie K.
za foremki,
są
re
we
la
cyjne!
kolejowe,
którymi
pociąg
z M.
co rano
odjeżdża
w kierunku
D.
frapująca
niebieska
czapeczka
Trochę Was zaniedbałam, drodzy czytelnicy. Ale to dlatego, że niewiele się działo przez cały tydzień. Do wczoraj, kiedy zaliczyliśmy kolejną anomalię pogodową w postaci burz śnieżnych przerywanych wykwitami słońca. Ruch na ulicach zamarł, szkoły się pozamykały, a u M. w pracy o 15 dostali maila, że ze względów pogodowych wszyscy mogą wcześniej wyjść. M. pracuje na przedmieściach, gdzie zlokalizowanych jest sporo firm. Połowa pracowników podróżuje kolejką podmiejską, tak jak M., a druga połowa samochodami, w związku z czym rano i popołudniu na wąskiej szkockiej drodze jest mega-korek. A wczoraj wszystkie firmy wpadły na ten sam genialny pomysł, żeby spuścić pracowników ze smyczy 2 godziny przed czasem. Więc korek znowu był gigantyczny, tyle że zaczął się wcześniej ;)
A wieczorem mieliśmy wizytę kolegi M. z dziewczyną. Wieczór bardzo przyjemny, przeciągnął sie o 2 godziny w stosunku do planowanego wyjścia, mogłam poćwiczyć język i kuchnię. Były paszteciki - krokieciki z barszczem (chyba nie podszedł Szkotom), do tego sałatka wieloskładnikowa, wino i inne, na deser MuFfiny. Kilka się ostało, oto fota:
dziękujemy
Karolinie K.
za foremki,
są
re
we
la
cyjne!
wtorek, 26 stycznia 2010
Szkocka poezja
Wczoraj było szkockie święto narodowe, czyli rocznica urodzin największego szkockiego poety, Roberta Burnsa. Tak myślę, że trochę żal, że my Polacy nie mamy takiego podejścia do naszych narodowych wieszczy. Czy ktoś pamięta datę urodzin Mickiewicza??? A tu nikt nie ma prawa nie pamiętać, radio od rana nadaje kawałki poezji, młodzież na galowo, panowie w spódnicach, a wieczorem specjalnie organizowane wieczorki poetyckie, w ramach których wypija się morze whisky, zjada masę haggis i recytuje poezję.
Oto mała próbka Roberta Burnsa:
SHE'S FAIR AND FAUSE
She's fair and fause that causes my smart,
I lo'ed her meikle and lang;
She's broken her vow, she's broken my heart,
And I may e'en gae hang.
A coof cam in wi' routh o' gear,
And I hae tint my dearest dear;
But Woman is but warld's gear,
Sae let the bonie lass gang.
Whae'er ye be that woman love,
To this be never blind;
Nae ferlie 'tis tho' fickle she prove,
A woman has't by kind.
O Woman lovely, Woman fair!
An angel form's faun to thy share,
'Twad been o'er meikle to gi'en thee mair-
I mean an angel mind.
Nie proście mnie o tłumaczenie, bo niestety mój angielski jeszcze nie doszedł do tego poziomu...
Na deser fotka zrobiona wczoraj chyłkiem w supermarkecie:
burnsowa
scenka
rodzajowa
Oto mała próbka Roberta Burnsa:
SHE'S FAIR AND FAUSE
She's fair and fause that causes my smart,
I lo'ed her meikle and lang;
She's broken her vow, she's broken my heart,
And I may e'en gae hang.
A coof cam in wi' routh o' gear,
And I hae tint my dearest dear;
But Woman is but warld's gear,
Sae let the bonie lass gang.
Whae'er ye be that woman love,
To this be never blind;
Nae ferlie 'tis tho' fickle she prove,
A woman has't by kind.
O Woman lovely, Woman fair!
An angel form's faun to thy share,
'Twad been o'er meikle to gi'en thee mair-
I mean an angel mind.
Nie proście mnie o tłumaczenie, bo niestety mój angielski jeszcze nie doszedł do tego poziomu...
Na deser fotka zrobiona wczoraj chyłkiem w supermarkecie:
burnsowa
scenka
rodzajowa
poniedziałek, 25 stycznia 2010
Szkocka architektura cd
Dziś będzie dalej o Robert Gordon University, który odwiedzamy co tydzień w ramach wyprawy basenowej. Cały kompleks jest położony bardzo pięknie, trochę na uboczu miasta, nad rzeką D, na pięknym zielonym terenie, opadającym lekko w kierunku rzeki. Dzięki uprzejmości Google Maps, mała mapka terenu, nasz basen pośrodku trzech budynków:
Sam budynek sportowy z zewnątrz nie wyróżnia się zbyt interesującą formą, choć na tle architektury całego miasta można ją uznać za interesującą. Za to w poprzednie weekend obfotografowałam wolnostojący budynek po prawej stronie na mapce. Oto kilka fotek:
widok na wydział nauk medy cznych od strony naszej pływalni
zobaczcie jakie długie cienie - wszak to 11 przed południem!
dramatyczne, prawda?
ale mnie się podoba...
Właśnie odkryłam, że ten budynek zaprojektowało miejscowe biuro Halliday Fraser Munro... Ale za tydzień wybiorę się do budynku ostatniego, fiu fiu, bo tamten zaprojektował sam Sir Norman Foster!
Sam budynek sportowy z zewnątrz nie wyróżnia się zbyt interesującą formą, choć na tle architektury całego miasta można ją uznać za interesującą. Za to w poprzednie weekend obfotografowałam wolnostojący budynek po prawej stronie na mapce. Oto kilka fotek:
widok na wydział nauk medy cznych od strony naszej pływalni
zobaczcie jakie długie cienie - wszak to 11 przed południem!
dramatyczne, prawda?
ale mnie się podoba...
Właśnie odkryłam, że ten budynek zaprojektowało miejscowe biuro Halliday Fraser Munro... Ale za tydzień wybiorę się do budynku ostatniego, fiu fiu, bo tamten zaprojektował sam Sir Norman Foster!
niedziela, 24 stycznia 2010
Szkockie resztki
Dziś jak co niedziela pognaliśmy na basen. Pogoda ściśle szkocka, kapuśniak z nieba, kilka stopni na plusie, zachmurzenie pełne. Lecieliśmy więc szybko, choć M. testował swoją nową goretexową kurteczkę, wyraźnie zadowolony, bo krople wody przypominały na nim rozsypaną rtęć. Na mnie niestety dostojnie osiadały i wsiąkały wgłąb. Basen jest fajny, spełnia wszystkie nasze warunki minimum, do tego jest wielka sala do gry we wszystko, dwie ścianki wspinaczkowe - pionowa i pozioma, i mała kawiarenka, w której siadamy na chwilę po basenie. Dziś udało mi się zrobić 1,5 kilometra czyli 60 basenów. Juhu!
jak widać w niedzielne poranki basen świeci pustkami
przed wejściem mały ogród zimowy i logo RGU - Robert Gordon University
Po basenie naszym zwyczajem ruszyliśmy do supermarketu, poszukać czegoś na niedzielny obiad. I trafiliśmy na przedziwną akcję - Szkockie resztki czyli Leftovers. Przy kasach, po zapłaceniu rachunku, otrzymaliśmy ulotkę i plastikowe pudełko. Z ulotki dowiedzieliśmy się, że corocznie w UK wyrzuca się jedzenie o wartości ponad 1 miliarda funtów! Akcja miała na celu uświadomienie Szkotom tego bolesnego faktu i zachęcenie do przetrzymania niedojedzonego kotleta z jagnięciny tudzież trzech kawałków pizzy na następny dzień. W ulotce dodano 2 przepisy - pomysły na przetworzenie żarcia i zrobienie z niego nowego dania. Był też oczywiście konkurs - swoje własne przepisy można przesłać na podana stronę www i wygrać 100 funtów na kolejne zakupy. W sumie idea słuszna, ale nie wiem gdzie wyląduje większość z tych pudełek... wiadomo nie od dziś, że jak coś za darmo to najłatwiej to zniszczyć / wyrzucić / podpalić. Zobaczymy.
W końcu kupiliśmy kurczaka wolno-hodowanego (freerange), natarliśmy solą, pieprzem, olejem, majerankiem i czosnkiem. Potem na 2,5h do pieca. Dodatkowo M. zażyczył frytasy, a w końcu sam wybrał ziemniaczane ćwiarteczki, które też wylądowały w piecu. Do tego ja zrobiłam grecką sałatkę i obiad był prawie pyszny. To znaczy kurczak trochę za tłusty jak na obiecaną ekologiczność, a frytasy natarte papryką do nieprzytomności i niesmaczne. Ale jakoś zmogliśmy. Na koniec M. stwierdził, że go wcale nie dziwi wyrzucanie takiej ilości resztek w UK, gdzie jedzenie jest generalnie niedobre!
jak widać w niedzielne poranki basen świeci pustkami
przed wejściem mały ogród zimowy i logo RGU - Robert Gordon University
Po basenie naszym zwyczajem ruszyliśmy do supermarketu, poszukać czegoś na niedzielny obiad. I trafiliśmy na przedziwną akcję - Szkockie resztki czyli Leftovers. Przy kasach, po zapłaceniu rachunku, otrzymaliśmy ulotkę i plastikowe pudełko. Z ulotki dowiedzieliśmy się, że corocznie w UK wyrzuca się jedzenie o wartości ponad 1 miliarda funtów! Akcja miała na celu uświadomienie Szkotom tego bolesnego faktu i zachęcenie do przetrzymania niedojedzonego kotleta z jagnięciny tudzież trzech kawałków pizzy na następny dzień. W ulotce dodano 2 przepisy - pomysły na przetworzenie żarcia i zrobienie z niego nowego dania. Był też oczywiście konkurs - swoje własne przepisy można przesłać na podana stronę www i wygrać 100 funtów na kolejne zakupy. W sumie idea słuszna, ale nie wiem gdzie wyląduje większość z tych pudełek... wiadomo nie od dziś, że jak coś za darmo to najłatwiej to zniszczyć / wyrzucić / podpalić. Zobaczymy.
W końcu kupiliśmy kurczaka wolno-hodowanego (freerange), natarliśmy solą, pieprzem, olejem, majerankiem i czosnkiem. Potem na 2,5h do pieca. Dodatkowo M. zażyczył frytasy, a w końcu sam wybrał ziemniaczane ćwiarteczki, które też wylądowały w piecu. Do tego ja zrobiłam grecką sałatkę i obiad był prawie pyszny. To znaczy kurczak trochę za tłusty jak na obiecaną ekologiczność, a frytasy natarte papryką do nieprzytomności i niesmaczne. Ale jakoś zmogliśmy. Na koniec M. stwierdził, że go wcale nie dziwi wyrzucanie takiej ilości resztek w UK, gdzie jedzenie jest generalnie niedobre!
sobota, 23 stycznia 2010
Szkockie place zabaw
Od tygodnia mamy ocieplenie czyli pada. Temperatura + 6, niebo jakieś takie szarawe i niewyraźne, słońce ostatnio widziałam w poniedziałek. M. sprawił sobie dziś nową kurtkę przeciwdeszczową. Wtapia się w otoczenie, bo postawił na ulubioną szkocką markę czyli TheNorthFace. Firma, o ironio, powstała w 1966 roku na plaży San Francisco. Tutaj co drugi Szkot i co druga Szkotka mają na sobie kurtki northfacowe. Większość w wersji miejskiej, ciemnoszarej lub czarnej, z materiału o wątpliwej wytrzymałości na lata. M. jest fanem goretexu, więc nasza dzisiejsza zdobycz powinna wytrzymać szkocką pogodę przynajmniej kilka sezonów. Osobiście mam nadzieję, że wróci z nami do Polski.
Co do szkockich placów zabaw, to jest to ciekawe zjawisko w porównaniu z Warszawą. Mam wrażenie, że w naszej stolicy wiele się zmieniło i poprawiło w tej kwestii w ostatnich latach, w związku z nowymi przepisami i dotacjami z UE. Warszawskie place są z reguły schludne, wydzielone i chronione od psich kup, z miękką posadzką chroniącą przed upadkiem, drewnianymi zabawkami, kolorowymi huśtawkami, no jednym słowem Europa. Tu, w Szkocji, mimo wybitnie prorodzinnej polityki i licznych subsydiów na dzieci, takich placów nie ma. Większość stanowią zaaranżowane w ciemnych latach siedemdziesiątych betonowe wygony, z dramatyczną jedną huśtawką lub złamaną równoważnią. Oczywiście fantastyczny plener do zdjęć, ale dla dzieci - śmiertelne niebezpieczeństwo! Sami zobaczcie.
hm
sympa
tycznie
betonowy
ogród?
Co do szkockich placów zabaw, to jest to ciekawe zjawisko w porównaniu z Warszawą. Mam wrażenie, że w naszej stolicy wiele się zmieniło i poprawiło w tej kwestii w ostatnich latach, w związku z nowymi przepisami i dotacjami z UE. Warszawskie place są z reguły schludne, wydzielone i chronione od psich kup, z miękką posadzką chroniącą przed upadkiem, drewnianymi zabawkami, kolorowymi huśtawkami, no jednym słowem Europa. Tu, w Szkocji, mimo wybitnie prorodzinnej polityki i licznych subsydiów na dzieci, takich placów nie ma. Większość stanowią zaaranżowane w ciemnych latach siedemdziesiątych betonowe wygony, z dramatyczną jedną huśtawką lub złamaną równoważnią. Oczywiście fantastyczny plener do zdjęć, ale dla dzieci - śmiertelne niebezpieczeństwo! Sami zobaczcie.
hm
sympa
tycznie
betonowy
ogród?
środa, 20 stycznia 2010
Szkoci a robienie zdjęć
widok z pociągu
W poniedziałek miałam małą wycieczkę krajoznawczą do Stonehaven, malowniczego miasteczka położonego niecałe 20 mil od A. Pogoda była świetna, słońce poniedzielne, temperatura bezczapkowa, prawie bezwietrznie, no zupełne zaprzeczenie Blue Monday, tak szumnie opisywanego w prasie.
Pełna nadziei na nową pracę, uzbrojona w portfolio i aparat fotograficzny, udałam się na miejsce dwie godziny przed czasem, chciałam pozwiedzać, pooglądać, poprzeżywać... A poza tym rozkład jazdy pociągów nie pozwalał mi się zorganizować inaczej, ot co.
Sama podróż była piękna, pociąg jechał samym skrajem wybrzeża, wzdłuż ciągnęły się łąki i pastwiska, gdzieniegdzie małe domki, niekiedy pod same tory podchodziło morze, bo klify dość głęboko wgryzały się w ląd. Miasteczko spełniło pokładane w nim nadzieje, wzdłuż głównej drogi lekko opadającej w kierunku wybrzeża, piękne wiktoriańskie i edwardiańskie wille, każda z nazwą własną, jak w naszym Konstancinie czy Puławach. Dotarłam na rynek z kamieniczkami i czymś w rodzaju sukiennic z wieżą zegarową pośrodku. Niestety współczesna adaptacja zmasakrowała dawny układ okien, pododawano jakieś beznadziejne facjatki, więc nie prezentuje się już tak jak powinien. Następnie udałam się na bulwar nadmorski, 10 kroków od ryneczku i skręciłam w prawo, żeby dotrzeć do starego portu rybackiego i mojego celu podróży. Drewnianym mostkiem przeszłam przez rzekę, która w tym miejscu wpada do morza.
A potem znalazłam kawałek ciekawej współczesnej architektury! O dziwo, pierwszy przykład w tej skali, sami oceńcie:
rozczulające 2 delfinki na szczycie
Prawdopodobnie rozbudowa tradycyjnego granitowego domu rybackiego
o drewniane piętro, strefę wejściową i mocno przeszklony salon na 1. piętrze.
Następnie zostałam ochrzaniona, co prawda grzecznie, ale zawsze, przez wzburzonego Szkota, za robienie zdjęć cudzej własności. I dowiedziałam się, że jest to nielegalne, i że gdyby ktoś z tego domu to zauważył, to miałabym poważne kłopoty. Mimo, że byłam w przestrzeni publicznej i nawet się do tej prywatnej własności specjalnie nie zbliżyłam... No cóż, biedni szkoccy architekci, nie dość że kryzys i niegodziwi opiekuni zabytków nie pozwalają im projektować, to nawet nie mogą sobie pofotografować cennych rozwiązań kolegów po fachu!
wtorek, 19 stycznia 2010
Szkocki Sir Nick
Mój
uro
dzi
nowy
Sir
Nick
dla
M.
A miało być tak pięknie, wyszło trochę po szkocku. Miał być krakowski, wyszedł pomieszany ze wskazaniem w kierunku sernika mojej Mamy. Po pierwsze spód mimo 20 minut w nagrzanym piekarniku, przyjemnie rumiany i jakby już odpowiednio wypieczony, po wypełnieniu formy masą serową, zdecydował się jednak zostać zakalcem. Po drugie masa serowa (ser z kubełka z polskiego sklepu, cukier, rodzynki, 8 żółtek, 3 łyżki mąki ziemniaczanej, esencja waniliowa i białka ubite na sztywno), niestety postanowiła wyrosnąć pod niebo i spalić się z wierzchu na czarno. I z pieczołowicie przygotowanej krakowskiej kratki zostały duby smolone. Pozostało mi jedynie zeskrobać cały wierzch i pokryć go masą czekoladową. I tu po trzecie: nie przygotowaną z polskiej, a ze szkockiej czekolady, więc już i smak i kolor nieco inny. No ale pierwsze koty za płoty. M. ma za miesiąc upiec prawdziwy krakowski, jak mu się nie uda, wygrywam dobre wino!
Poza tym wczoraj byłam w niewielkim Stonehaven, 12 minut podróży koleją stąd. Bardzo malownicze miejsce, z plażą kamienistą, portem rybackim i skarpą, nad którą góruje jakiś obelisk i nieco dalej, ruiny zamku. Wszak jesteśmy w Szkocji! Pojechałam za tak zwaną pracą, zaproszona na coś w rodzaju interview. Wyszło trochę dziwnie, nie do końca po mojej myśli, choć może z jakimiś nadziejami na przyszłość. W każdym razie pogoda była piękna, miejsce też, więc oto mała pocztówka stamtąd.
uro
dzi
nowy
Sir
Nick
dla
M.
A miało być tak pięknie, wyszło trochę po szkocku. Miał być krakowski, wyszedł pomieszany ze wskazaniem w kierunku sernika mojej Mamy. Po pierwsze spód mimo 20 minut w nagrzanym piekarniku, przyjemnie rumiany i jakby już odpowiednio wypieczony, po wypełnieniu formy masą serową, zdecydował się jednak zostać zakalcem. Po drugie masa serowa (ser z kubełka z polskiego sklepu, cukier, rodzynki, 8 żółtek, 3 łyżki mąki ziemniaczanej, esencja waniliowa i białka ubite na sztywno), niestety postanowiła wyrosnąć pod niebo i spalić się z wierzchu na czarno. I z pieczołowicie przygotowanej krakowskiej kratki zostały duby smolone. Pozostało mi jedynie zeskrobać cały wierzch i pokryć go masą czekoladową. I tu po trzecie: nie przygotowaną z polskiej, a ze szkockiej czekolady, więc już i smak i kolor nieco inny. No ale pierwsze koty za płoty. M. ma za miesiąc upiec prawdziwy krakowski, jak mu się nie uda, wygrywam dobre wino!
Poza tym wczoraj byłam w niewielkim Stonehaven, 12 minut podróży koleją stąd. Bardzo malownicze miejsce, z plażą kamienistą, portem rybackim i skarpą, nad którą góruje jakiś obelisk i nieco dalej, ruiny zamku. Wszak jesteśmy w Szkocji! Pojechałam za tak zwaną pracą, zaproszona na coś w rodzaju interview. Wyszło trochę dziwnie, nie do końca po mojej myśli, choć może z jakimiś nadziejami na przyszłość. W każdym razie pogoda była piękna, miejsce też, więc oto mała pocztówka stamtąd.
sobota, 16 stycznia 2010
Szkockie krewetki tygrysie
Szkockie
krewety
giganty
mniam
mniam
mniam
...
Dziś luja całkowita, więc sięgnę pamięcią do jesieni i opowiem przezabawną historię Szkockich krewetek tygrysich, gdzie w roli głownej występuję ja jako naczelny baran ulicy oraz M. jako rozchichotana złośliwa widownia. Otóż w ramach opisywanego wcześniej targu, z którego dochodziły naszych nozdrzy nęcące nieszkockie zapachy, postanowiliśmy sobie zaszaleć i pojeść międzynarodowo. Ja jako miłośniczka frutti di mare wyczaiłam na francuskim stoisku krewetki giganty serwowane gustownie z pieczonymi ziemniaczkami w ziołach i czosnku. No po prostu mniam mniam. M., który ma awersję do morskich produktów, wszelkich ryb, kalmarów i ośmiornic, skusił się na hiszpańską paelle. I na zdrowie mu to wysżło.
Bo jak zawinęliśmy do domu z naszymi zdobyczami, to okazało się, że:
1. ziemniaczki może i z wierzchu przypieczone, ale niechlujnie obrane i w środku surowawe
2. krewetki nie są krewetkami wcale, ale...
masą krewetkowo - sojową przemieloną i wytłoczoną w identycznych foremkach, wszystkie podejrzanie identyczne w kształcie, ze szwem przechodzącym wzdłuż całego boku, z jednakowym różowawym sztucznym ubarwieniem, które idzie im po grzbietach w identycznych paseczkach... No po prostu ohyda! na samą myśl kto, jak i dlaczego postanowił tak mnie nabrać zrobiło mi się niedobrze! zresztą smak krewetkowy też mógł być tylko dodanym do papki sztucznym komponentem! w duchu łkałam nad zmarnowaną kasą i niezjedzoną niestrawną masą, gdy po drugiej stronie stołu M., lekko chichocząc, wcinał swoją paellę!
A miałam kiedyś taką piękną zasadę, żeby nigdy nie jeść owoców morza z dala od miejsca ich połowu! Sprawdzało się to zawsze w stosunku do przepysznych francuskich muli jedzonych z F. w wiosce rybackiej koło Nantes, sprawdzało się w czasie podróży po Portugalii, w Chorwacji pod żagielkiem i na Malcie w czasie warsztatów studenckich! Tym razem jednak własne łakomstwo pokonało rozum i skończyło się tak jak się skończyło! A mogłam po prostu wziąć pierogi:
krewety
giganty
mniam
mniam
mniam
...
Dziś luja całkowita, więc sięgnę pamięcią do jesieni i opowiem przezabawną historię Szkockich krewetek tygrysich, gdzie w roli głownej występuję ja jako naczelny baran ulicy oraz M. jako rozchichotana złośliwa widownia. Otóż w ramach opisywanego wcześniej targu, z którego dochodziły naszych nozdrzy nęcące nieszkockie zapachy, postanowiliśmy sobie zaszaleć i pojeść międzynarodowo. Ja jako miłośniczka frutti di mare wyczaiłam na francuskim stoisku krewetki giganty serwowane gustownie z pieczonymi ziemniaczkami w ziołach i czosnku. No po prostu mniam mniam. M., który ma awersję do morskich produktów, wszelkich ryb, kalmarów i ośmiornic, skusił się na hiszpańską paelle. I na zdrowie mu to wysżło.
Bo jak zawinęliśmy do domu z naszymi zdobyczami, to okazało się, że:
1. ziemniaczki może i z wierzchu przypieczone, ale niechlujnie obrane i w środku surowawe
2. krewetki nie są krewetkami wcale, ale...
masą krewetkowo - sojową przemieloną i wytłoczoną w identycznych foremkach, wszystkie podejrzanie identyczne w kształcie, ze szwem przechodzącym wzdłuż całego boku, z jednakowym różowawym sztucznym ubarwieniem, które idzie im po grzbietach w identycznych paseczkach... No po prostu ohyda! na samą myśl kto, jak i dlaczego postanowił tak mnie nabrać zrobiło mi się niedobrze! zresztą smak krewetkowy też mógł być tylko dodanym do papki sztucznym komponentem! w duchu łkałam nad zmarnowaną kasą i niezjedzoną niestrawną masą, gdy po drugiej stronie stołu M., lekko chichocząc, wcinał swoją paellę!
A miałam kiedyś taką piękną zasadę, żeby nigdy nie jeść owoców morza z dala od miejsca ich połowu! Sprawdzało się to zawsze w stosunku do przepysznych francuskich muli jedzonych z F. w wiosce rybackiej koło Nantes, sprawdzało się w czasie podróży po Portugalii, w Chorwacji pod żagielkiem i na Malcie w czasie warsztatów studenckich! Tym razem jednak własne łakomstwo pokonało rozum i skończyło się tak jak się skończyło! A mogłam po prostu wziąć pierogi:
piątek, 15 stycznia 2010
Szkoci a targowiska
Targ międzynarodowy na razie 2x jesienią prawie na naszej ulicy :)
Dziś piątek, dzień targowy. To znaczy, że niedaleko głównej miejskiej ulicy, parkuje półciężarówka z podnoszoną klapą na bocznej ścianie. W środku miły młody chłopak, nieprzerywając na moment esemesowania, sprzedaje produkty szkockiej ziemi. Czyli ziemniaki (tatties), rzepę (2x większą od polskiej), cebulę, kalarepę, malutkie kalafiory i marchewki. Oprócz tego ma całkiem spore i jakościowo nieporównywalne z supermarketowymi jaja. Sezonowo pojawiają się też sadzonki roślin, których nazw nie spamiętam, poza oczywiście heather ;) Zwykle zaopatruję się tam w jaja, cebulę, ziemniaki i marchewę. Do gotowanej i podawanej na ciepło rzepy jakoś nie mam przekonania, reszty nie lubi M.
W sobotę ten sam chłopak ustawia się na Belmont Street, tam jest już zwykle więcej straganów. Jakieś lokalne trunki, czasem świeży chleb na zakwasie(!), miody, ręcznie robiona biżuteria, fotografie i inne rzeczy, których nie spamiętam.
Dodatkowo dwa razy pojawił się u nas Targ Międzynarodowy! Zamykana jest wtedy jedna z główniejszych ulic - na całe 3 dni. Sprzedawcy głównie francuskojęzyczni, część mocno cygańska z wyglądu. Stragany tematyczne: hiszpański z paellą i churros con chiocolate, belgijski z waflami i małymi ciasteczkami, jeden imponujący z zieleniną, szalotkami i jadalnymi kasztanami, niemiecki z wurstem, polski z bigosem i pierogami, inne zupełnie egzotyczne z wyrobami rękodzieła indiańskiego, chińskiego i fińskiego.
Do tego dwa rewelacyjne, z których zawsze korzystamy: z prażonymi orzeszkami i z oliwkami w przeróżnych zalewach. Fakt, można na tych straganach zostawić i 50 funtów za jednym zamachem! Trzeba się mocno pilnować, ceny zwykle określają porcje wielkości 100g, po czym hojna ręka sprzedawcy nakłada prawie pół kilo i przy płaceniu dobre samopoczucie jakoś dziwnie znika! Ups, miało być 2,50 a wyszło 10 funciszy! Do tego można się nieźle przejechać na niektórych "pysznościach", ale o tym jutro :)
czwartek, 14 stycznia 2010
Szkoci a podatki
His Majesty Theatre
a zaraz za nim - moja ulubiona biblioteka.
Szkoła tańca naprzeciwko. A wszystko - 5min drogi od domu :)
Oprócz normalnego podatku dochodowego i vatu w produktach, w Szkocji obowiązuje całkiem wyraźnie odczuwalny podatek zwany Council Tax, liczony od każdego gospodarstwa domowego, na bazie informacji o jego wielkości i ilości członków. Przez pierwsze trzy miesiące go nie płaciliśmy, złożyliśmy papiery w stosownym urzędzie i czekaliśmy, z niewielkim utęsknieniem, na wyrok w tej sprawie.
W końcu papier przyszedł tuż przed świętami, Merry kurna Xmass. Wyszło, że mamy płacić około 100 funtów miesięcznie, może nie dużo, pod warunkiem oczywiście, że się zarabia. No i że nie trzeba pokryć wstecznie podatku za trzy miesiące beztroski!
Na co idzie Council Tax? Na gospodarkę odpadami, na wodę i ścieki, na dofinansowanie komunikacji miejskiej, na edukację, opiekę socjalną, planowanie i rozwój strategiczny, sztukę i rozrywkę, policję i straż pożarną i oczywiście, na miłościwie nam panujący Urząd Miejski. Dzięki niemu mamy tanie - w miarę - zajęcia salsy i zupełnie bezpłatną bibliotekę. Może nawet darmowe kursy angielskiego dla imigrantów, ale tego nie sprawdzałam. Połączenie polskiego czynszu (woda i śmieci) z podatkiem dochodowym, z którego w Polsce dofinansowywane są instytucje budżetowe. Nie wiem, jak oceniać ten system, podatek dochodowy jest zdaje się dzięki temu niższy niż w ojczyźnie, dystrybucja nie tak zcentralizowana.
Dodatkowo Council przesyła coroczne sprawozdania, ile kasy zebrał i na co wydał. Jest więc szansa lepszej kontroli społecznej i jakiejś podstawowej świadomości, że pieniądze są wykorzystywane we właściwy sposób, a nie rozpływają się w państwowym niebycie. Z jednej strony system mi się więc podoba - z drugiej jako osobie niepracującej - mniej. Wolałabym tymczasowo, żeby koszty te były pokrywane z podatku dochodowego, a nie z krojenia niewinnych takich jak ja :)
Tymczasem "zapadł" kolejny szary szkocki poranek i niedługo przyjdzie mi się udac do mojej ukochanej bezpłatnej biblioteki na pogłebione studia historyczno-architektoniczno-linwistyczne. Miłego dnia!
a zaraz za nim - moja ulubiona biblioteka.
Szkoła tańca naprzeciwko. A wszystko - 5min drogi od domu :)
Oprócz normalnego podatku dochodowego i vatu w produktach, w Szkocji obowiązuje całkiem wyraźnie odczuwalny podatek zwany Council Tax, liczony od każdego gospodarstwa domowego, na bazie informacji o jego wielkości i ilości członków. Przez pierwsze trzy miesiące go nie płaciliśmy, złożyliśmy papiery w stosownym urzędzie i czekaliśmy, z niewielkim utęsknieniem, na wyrok w tej sprawie.
W końcu papier przyszedł tuż przed świętami, Merry kurna Xmass. Wyszło, że mamy płacić około 100 funtów miesięcznie, może nie dużo, pod warunkiem oczywiście, że się zarabia. No i że nie trzeba pokryć wstecznie podatku za trzy miesiące beztroski!
Na co idzie Council Tax? Na gospodarkę odpadami, na wodę i ścieki, na dofinansowanie komunikacji miejskiej, na edukację, opiekę socjalną, planowanie i rozwój strategiczny, sztukę i rozrywkę, policję i straż pożarną i oczywiście, na miłościwie nam panujący Urząd Miejski. Dzięki niemu mamy tanie - w miarę - zajęcia salsy i zupełnie bezpłatną bibliotekę. Może nawet darmowe kursy angielskiego dla imigrantów, ale tego nie sprawdzałam. Połączenie polskiego czynszu (woda i śmieci) z podatkiem dochodowym, z którego w Polsce dofinansowywane są instytucje budżetowe. Nie wiem, jak oceniać ten system, podatek dochodowy jest zdaje się dzięki temu niższy niż w ojczyźnie, dystrybucja nie tak zcentralizowana.
Dodatkowo Council przesyła coroczne sprawozdania, ile kasy zebrał i na co wydał. Jest więc szansa lepszej kontroli społecznej i jakiejś podstawowej świadomości, że pieniądze są wykorzystywane we właściwy sposób, a nie rozpływają się w państwowym niebycie. Z jednej strony system mi się więc podoba - z drugiej jako osobie niepracującej - mniej. Wolałabym tymczasowo, żeby koszty te były pokrywane z podatku dochodowego, a nie z krojenia niewinnych takich jak ja :)
Tymczasem "zapadł" kolejny szary szkocki poranek i niedługo przyjdzie mi się udac do mojej ukochanej bezpłatnej biblioteki na pogłebione studia historyczno-architektoniczno-linwistyczne. Miłego dnia!
wtorek, 12 stycznia 2010
Szkockie zimno
http://www.youtube.com/watch?v=wGc2iT6X2_8
Dziś na początek ulubiona zimowa piosenka Szkotów, leci w lokalnej stacji mniej więcej 7 x na godzinę. Oprócz tego trochę starego Police, trochę Annie Lennox (stąd pochodzi), no i o dziwo nasz Basia Trzetrzelewska. Ale miało być o zimnie.
Zimno zaczyna się rano, jak M. wstaje i połowa łóżka robi się pusta. Ja przeważnie zwlekam się pół godziny później, żeby zrobić dla niego śniadanie. Zanim wyjdę z naszej w miarę dogrzanej sypialni (na oko +19C), zakładam skarpety, legginsy i bluzę. W kuchni panuje Królowa Zima, zioła w doniczkach czernieją na parapecie, na kranie niemalże wisi sopel (na nos +6C). Dotykam naszych kubeczków na herbatę, są zimniejsze niż kostki lodu z lodówki, tak samo talerze, sztućce są nawet zimniejsze. Mój nos zaczyna marznąć, palce bolą. Dzielnie szykuję herbatę z malinami i tosty, dziś był twarożek z rzodkiewką. Trochę bez sensu, bo zimny.
Zabieram wszystko z powrotem do sypialni, gdzie M. szczęka zębami po chłodnym prysznicu. O 7.00 wychodzi, a ja zwijam się w kłębuszek, próbując uratować resztki nagromadzonego w czasie snu ciepła. Około 9 poranek wyrywa mnie ze snu, choć decyzja o wzięciu prysznica jest odkładana jak długo się da. Prysznic to utrata co najmniej 10 stopni w przeciągu 3 minut! Bo więcej się nie ustoi!
O 12 wychodzę spod koca, spod którego wystawiam tylko nos i ręce, dzielnie operując klawiaturą laptopa i myszką. W sumie fajnie, że taki laptop grzeje, przynajmniej mam ciepłe kolana! Ale w mieszkaniu robi się zbyt zimno, żeby siedzieć.... Znowu wyprawa do kuchni, trzecia herbata i szybki lunch. I spacer, marsz mnie rozgrzewa, robi się jakoś cieplej mimo gołoledzi i zacinającego zimnego wiatru z deszczem.
Docieram do biblioteki miejskiej, która jest moim odkryciem i Mekką! Po pierwsze za darmo. Po drugie ciepło. Po trzecie jasno. Po czwarte nie śmierdzi. Po piąte całe dwa regały z albumami o architekturze, wnętrzach i szkockim krajobrazie. I jedna z polską literaturą. Czuję się trochę jak kloszard w dworcowej poczekalni, ale co tam. Nie przysypiam i nie śmierdzę wszak, przeciwnie, robię notatki i szkicuję. Jest fajowo, aż do czwartej.
Wtedy dzwoni M. Wraca, a ja wraz z nim. Zaraz po wejściu podkręcamy kaloryfery i ładujemy się w puchowe kufajki. Tylko wtedy da się przebywać w kuchni dłużej niż 5 minut, a do zmajstrowania obiadku potrzeba co najmniej pół godziny! Podgrzewam końcówki palców nad bulgoczącym garem, żeby rozłożyć lodowate sztućce i talerze.
M. czasem chucha w czasie jedzenia i w świetle lampy widać kłęby pary. Na początku nas to nawet bawiło...
Zmywanie z czynności znienawidzonej przeistoczyło się w dopust boży. W kuchni woda jest dwa razy cieplejsza niż pod prysznicem, można więc przy okazji nieźle się rozgrzać. Potem piąta herbata i ładujemy się pod kocyk w sypialni, w końcu to najcieplejsze miejsce i jedyne słuszne!
morze
u nas
zimą
Dziś na początek ulubiona zimowa piosenka Szkotów, leci w lokalnej stacji mniej więcej 7 x na godzinę. Oprócz tego trochę starego Police, trochę Annie Lennox (stąd pochodzi), no i o dziwo nasz Basia Trzetrzelewska. Ale miało być o zimnie.
Zimno zaczyna się rano, jak M. wstaje i połowa łóżka robi się pusta. Ja przeważnie zwlekam się pół godziny później, żeby zrobić dla niego śniadanie. Zanim wyjdę z naszej w miarę dogrzanej sypialni (na oko +19C), zakładam skarpety, legginsy i bluzę. W kuchni panuje Królowa Zima, zioła w doniczkach czernieją na parapecie, na kranie niemalże wisi sopel (na nos +6C). Dotykam naszych kubeczków na herbatę, są zimniejsze niż kostki lodu z lodówki, tak samo talerze, sztućce są nawet zimniejsze. Mój nos zaczyna marznąć, palce bolą. Dzielnie szykuję herbatę z malinami i tosty, dziś był twarożek z rzodkiewką. Trochę bez sensu, bo zimny.
Zabieram wszystko z powrotem do sypialni, gdzie M. szczęka zębami po chłodnym prysznicu. O 7.00 wychodzi, a ja zwijam się w kłębuszek, próbując uratować resztki nagromadzonego w czasie snu ciepła. Około 9 poranek wyrywa mnie ze snu, choć decyzja o wzięciu prysznica jest odkładana jak długo się da. Prysznic to utrata co najmniej 10 stopni w przeciągu 3 minut! Bo więcej się nie ustoi!
O 12 wychodzę spod koca, spod którego wystawiam tylko nos i ręce, dzielnie operując klawiaturą laptopa i myszką. W sumie fajnie, że taki laptop grzeje, przynajmniej mam ciepłe kolana! Ale w mieszkaniu robi się zbyt zimno, żeby siedzieć.... Znowu wyprawa do kuchni, trzecia herbata i szybki lunch. I spacer, marsz mnie rozgrzewa, robi się jakoś cieplej mimo gołoledzi i zacinającego zimnego wiatru z deszczem.
Docieram do biblioteki miejskiej, która jest moim odkryciem i Mekką! Po pierwsze za darmo. Po drugie ciepło. Po trzecie jasno. Po czwarte nie śmierdzi. Po piąte całe dwa regały z albumami o architekturze, wnętrzach i szkockim krajobrazie. I jedna z polską literaturą. Czuję się trochę jak kloszard w dworcowej poczekalni, ale co tam. Nie przysypiam i nie śmierdzę wszak, przeciwnie, robię notatki i szkicuję. Jest fajowo, aż do czwartej.
Wtedy dzwoni M. Wraca, a ja wraz z nim. Zaraz po wejściu podkręcamy kaloryfery i ładujemy się w puchowe kufajki. Tylko wtedy da się przebywać w kuchni dłużej niż 5 minut, a do zmajstrowania obiadku potrzeba co najmniej pół godziny! Podgrzewam końcówki palców nad bulgoczącym garem, żeby rozłożyć lodowate sztućce i talerze.
M. czasem chucha w czasie jedzenia i w świetle lampy widać kłęby pary. Na początku nas to nawet bawiło...
Zmywanie z czynności znienawidzonej przeistoczyło się w dopust boży. W kuchni woda jest dwa razy cieplejsza niż pod prysznicem, można więc przy okazji nieźle się rozgrzać. Potem piąta herbata i ładujemy się pod kocyk w sypialni, w końcu to najcieplejsze miejsce i jedyne słuszne!
morze
u nas
zimą
poniedziałek, 11 stycznia 2010
Szkoci w weekend
W niedzielę rano wybraliśmy się na basen. Droga była długa, zaśnieżona, a ulice prawie puste. Szkoci odsypiali hulanki piatkowego i sobotniego wieczoru. Spotykaliśmy tylko czarnoskóre rodziny spieszące z Bibliami na poranne msze. Chyba Baptyści.
Na basen dotarliśmy o 9.30, na 6 torów było może 5 osób. Basen pyszny, nowiutki i czysty, w tle dyskretna muzyczka, odpowiednia głebokość i mało użytkowników. I co ważne: gorący prysznic po! Było cudownie, więc pluskaliśmy do 11, potem pojawiła się pierwsza szkocka rodzina. Młodzi, przed 40., dwójka dzieci w wieku wczesnoszkolnym. No i przysżły też wieloryby, otyłe kobiety przed 30. w liczbie sztuk 3. czyli wyparły z basenu jakieś 300 litrów wody... wtedy się wycofaliśmy i ruszyliśmy do pobliskiego centrum handlowego.
Tam byli wszyscy. Ojcowie z dziećmi w MacDonaldzie, Matki szalejące między półkami z mrożonkami. Mało kto kupuje tu świeże warzywa czy surowe mięso. Dużym za to powodzeniem cieszą sie pie, mrożone pizze, gotowe mrożone kotlety, kuskusy, risotta, zupy z kartonu, bułeczki w plastikowych opakowaniach do odgrzania w mikrofali. Ciasta obowiązkowo gotowe w kartonikach, do wypakowania i podgrzania. Nikt już nie obiera warzyw, nie miesza mąki z cukrem, nie piecze i nie gotuje. Tu się wszystko podgrzewa. Szczególnie w weekend, bo w tygodniu przecież można zjeść na mieście.
Tylko my jak jacyś wariaci kupujemy oddzielnie paprykę, czosnek, sałatę, pomidory, ryż, mięcho, makarony, włoszczyznę i dopiero w domu coś z tego majstrujemy!
Na osłodę zdjęcie z zeszłego roku: okolice Rose mount.
Na basen dotarliśmy o 9.30, na 6 torów było może 5 osób. Basen pyszny, nowiutki i czysty, w tle dyskretna muzyczka, odpowiednia głebokość i mało użytkowników. I co ważne: gorący prysznic po! Było cudownie, więc pluskaliśmy do 11, potem pojawiła się pierwsza szkocka rodzina. Młodzi, przed 40., dwójka dzieci w wieku wczesnoszkolnym. No i przysżły też wieloryby, otyłe kobiety przed 30. w liczbie sztuk 3. czyli wyparły z basenu jakieś 300 litrów wody... wtedy się wycofaliśmy i ruszyliśmy do pobliskiego centrum handlowego.
Tam byli wszyscy. Ojcowie z dziećmi w MacDonaldzie, Matki szalejące między półkami z mrożonkami. Mało kto kupuje tu świeże warzywa czy surowe mięso. Dużym za to powodzeniem cieszą sie pie, mrożone pizze, gotowe mrożone kotlety, kuskusy, risotta, zupy z kartonu, bułeczki w plastikowych opakowaniach do odgrzania w mikrofali. Ciasta obowiązkowo gotowe w kartonikach, do wypakowania i podgrzania. Nikt już nie obiera warzyw, nie miesza mąki z cukrem, nie piecze i nie gotuje. Tu się wszystko podgrzewa. Szczególnie w weekend, bo w tygodniu przecież można zjeść na mieście.
Tylko my jak jacyś wariaci kupujemy oddzielnie paprykę, czosnek, sałatę, pomidory, ryż, mięcho, makarony, włoszczyznę i dopiero w domu coś z tego majstrujemy!
Na osłodę zdjęcie z zeszłego roku: okolice Rose mount.
piątek, 8 stycznia 2010
Szkoci a sztuka budowlana część 1
Tak zimno jeszcze nie było. No może w styczniu 1907 roku. Podobno. Ale ci, co mogliby pamiętać, już nie żyją. Pamiętają tylko budynki. Takie jak nasz. Z kamienia, bez izolacji, z przeciekającym dachem. Bez centralnego ogrzewania i ciepłej wody użytkowej. Bez możliwości zmiany okien na współczesne drewniane z porządną szybą zespoloną. Nawet od strony podwórka, co widać na fotce. Bo listed. Bo pod opieką konserwatora i w strefie konserwatorskiej.
Niech więc lokatorzy gniją wdychając grzyba, trzęsąc się pod chłodnym prysznicem z przepływowego podgrzewacza wody, niech przemykają z jedynego ogrzewanego pomieszczenia do zimnej kuchni, gdzie temperatura oscyluje w granicach +7 stopni. Niech mają wieczny katar i prychają, niech każdy poranek będzie dla nich traumą, a wieczór bez kominka koszmarem.
A co tam, ważne, że z zewnątrz jest ładnie, granitowo, szaro, no może prócz takich drobiazgów jak przemykające skośnie po elewacji rury kanalizacyjne, które przy temperaturze -15 w nocy są bliskie eksplozji. Ale jest pięknie, akwarelkowo, gdyby nie tzw. aura, to bym siedziała na zewnątrz i malowała ten nasz pałacyk dzień w dzień! Od środka niestety już gorzej...
Niech więc lokatorzy gniją wdychając grzyba, trzęsąc się pod chłodnym prysznicem z przepływowego podgrzewacza wody, niech przemykają z jedynego ogrzewanego pomieszczenia do zimnej kuchni, gdzie temperatura oscyluje w granicach +7 stopni. Niech mają wieczny katar i prychają, niech każdy poranek będzie dla nich traumą, a wieczór bez kominka koszmarem.
A co tam, ważne, że z zewnątrz jest ładnie, granitowo, szaro, no może prócz takich drobiazgów jak przemykające skośnie po elewacji rury kanalizacyjne, które przy temperaturze -15 w nocy są bliskie eksplozji. Ale jest pięknie, akwarelkowo, gdyby nie tzw. aura, to bym siedziała na zewnątrz i malowała ten nasz pałacyk dzień w dzień! Od środka niestety już gorzej...
czwartek, 7 stycznia 2010
Szkoci a temperatura
W Szkocji jest inaczej. Środkiem idzie babuleńka w gumofilcach i zimowym płaszczu, bokiem w puchówce i ciężkiej czapce przemyka student z głębokiej Indonezji, po śniegu ślizga się nastolatka z odsłoniętym pępkiem, w dziurawych dżinsach i lekkiej kurteczce; z dwuletnim brzdącem w wózku, który ma gołe stopy i krótkie spodenki, a z samochodu wytacza się spasiony trzydziestolatek w podkoszulku.
I już wiesz, że nic nie wiesz. Że prawdopodobnie jest zimno, a jak spoglądasz na brzdąca, to robi Ci się jeszcze zimniej. I masz ochotę wiać do ciepłych krajów! I wiesz, że nie możesz, bo z powodu nagłych opadów śniegu wszystkie loty odwołane!
wtorek, 5 stycznia 2010
Szkoci i śnieg
Tu Wasz stały korespondent z mroźnej północy. M. twierdzi, że tak zimno to tu jeszcze nie było. Chyba ściemnia. W każdym razie pierwszy śnieg spadł jeszcze przed naszym świątecznym wyjazdem i utrzymał się aż do teraz. Przy lądowaniu wyglądało to pięknie i wyjątkowo romantycznie. Natomiast zderzenie z brutalną śnieżną rzeczywistością wykazało kompletne nieprzystosowanie Szkotów do tego zjawiska pogodowego.
Drogi posypane solą, ale chodniki już nie. Zalega więc 5cm warstwa zmarźliny, po której miękkim ślizgiem przemieszczamy się po centrum miasta. Dodam, że sporo tu górek i dołków, więc nie chodzimy po płaskim śliskim a po pochyłym śliskim, co wymaga dodatkowej ekwilibrystyki. Chodniki są odśnieżone na jednej (!!!), głównej ulicy. Reszta o obowiązku odśnieżania nie słyszała.
Dużo Szkotów ma 4-suwy, którymi przemieszcza się po mieście. Ale o odśnieżaniu szyb i zimowych oponach nikt tu już nie słyszał! Czyli samochody się ślizgają z odkurzoną z przodu częścią wiekości chusteczki do nosa, na pozostałej części spoczywa około 10cm warstwa przymarzniętego śniegu. Lovely.
Dziś w nocy spadło kolejne 10cm. Szkoci nie mogą się pozbierać. Wszystkie szkoły w okręgu zamknięte. Zapasy soli płyną z Afryki Północnej (!!!), jakby bliżej już nie było, że nie wspomnę polderów we Francji czy naszej Wieliczki. W szpitalach brakuje gipsu na złamania. Pociągi odwołane. Samoloty odwołane. Drogi boczne zamknięte. Paraliż. Przypominam - 10cm śniegu i spadek temperatury do -4.
My za to walczymy z grzybem przyokiennym. Dwukrotne smarowanie jakimś świństwem, na noc przenieśliśmy wyrko do salonu i urządziliśmy kwaterę główną przed kominkiem. Nie powiem, nawet romantycznie było, miałam skojarzenia ze stepową jurtą i filmami Playboya puszczanymi kiedyś na TVP po 22. Tylko że tam nie spali w dresach i góralskich skarpetach jak my tutaj...
Drogi posypane solą, ale chodniki już nie. Zalega więc 5cm warstwa zmarźliny, po której miękkim ślizgiem przemieszczamy się po centrum miasta. Dodam, że sporo tu górek i dołków, więc nie chodzimy po płaskim śliskim a po pochyłym śliskim, co wymaga dodatkowej ekwilibrystyki. Chodniki są odśnieżone na jednej (!!!), głównej ulicy. Reszta o obowiązku odśnieżania nie słyszała.
Dużo Szkotów ma 4-suwy, którymi przemieszcza się po mieście. Ale o odśnieżaniu szyb i zimowych oponach nikt tu już nie słyszał! Czyli samochody się ślizgają z odkurzoną z przodu częścią wiekości chusteczki do nosa, na pozostałej części spoczywa około 10cm warstwa przymarzniętego śniegu. Lovely.
Dziś w nocy spadło kolejne 10cm. Szkoci nie mogą się pozbierać. Wszystkie szkoły w okręgu zamknięte. Zapasy soli płyną z Afryki Północnej (!!!), jakby bliżej już nie było, że nie wspomnę polderów we Francji czy naszej Wieliczki. W szpitalach brakuje gipsu na złamania. Pociągi odwołane. Samoloty odwołane. Drogi boczne zamknięte. Paraliż. Przypominam - 10cm śniegu i spadek temperatury do -4.
My za to walczymy z grzybem przyokiennym. Dwukrotne smarowanie jakimś świństwem, na noc przenieśliśmy wyrko do salonu i urządziliśmy kwaterę główną przed kominkiem. Nie powiem, nawet romantycznie było, miałam skojarzenia ze stepową jurtą i filmami Playboya puszczanymi kiedyś na TVP po 22. Tylko że tam nie spali w dresach i góralskich skarpetach jak my tutaj...
2010
No to zaczynamy. Pablo napisal "w8in4 your blog" więc chyba nie miałam innego wyjścia niż za radą Bolesława stworzyć szybkie konto na gmajlu i zacząć blogować!
Szkocja przywitała mnie śniegiem, minusową temperaturą i słońcem. I grzybem na ścianie sypialni. Oraz przecenami w sieciówkach :) nic tylko wydawać pieniądze, których się nie zarabia... wczoraj obeszliśmy z M. całe miasto, nabyliśmy w GAPie dawno upatrzone spodenki i kamizelki, a w ogródku sąsiada zaskoczyła nas kwitnąca palma agawa pośród śniegu. Dzień był piękny, tzw. bank holiday, więc na zakupach byli praktycznie wszyscy. Uzupełniliśmy też zapasy w lodówce, a M. ugotował pyszny obiad tajsko chiński, zbyt ostry jak na możliwości mojego podniebienia, ale polewałam je sokiem i chwaliłam przez łzy, a co tam, niech chłopak gotuje czasem, żebym ja mogła odpocząć od kuchni... sprawdziliśmy też gym koło ASDY ale cena wysoka, basen ma owszem 25m długości, ale metr głebokości i wodę podgrzaną do nieprzyzwoitego poziomu. raczej sadzawka z bakteriami niż coś, w czym można by sie zmęczyć. pozostaje nam środowa salsa i sobotni basen daleko od centrum.
Dziś leniuchuję, kończę Stiega Larssona tom nr 1 i buduję plan na przyszłość. Trzymajcie kciuki!
Szkocja przywitała mnie śniegiem, minusową temperaturą i słońcem. I grzybem na ścianie sypialni. Oraz przecenami w sieciówkach :) nic tylko wydawać pieniądze, których się nie zarabia... wczoraj obeszliśmy z M. całe miasto, nabyliśmy w GAPie dawno upatrzone spodenki i kamizelki, a w ogródku sąsiada zaskoczyła nas kwitnąca palma agawa pośród śniegu. Dzień był piękny, tzw. bank holiday, więc na zakupach byli praktycznie wszyscy. Uzupełniliśmy też zapasy w lodówce, a M. ugotował pyszny obiad tajsko chiński, zbyt ostry jak na możliwości mojego podniebienia, ale polewałam je sokiem i chwaliłam przez łzy, a co tam, niech chłopak gotuje czasem, żebym ja mogła odpocząć od kuchni... sprawdziliśmy też gym koło ASDY ale cena wysoka, basen ma owszem 25m długości, ale metr głebokości i wodę podgrzaną do nieprzyzwoitego poziomu. raczej sadzawka z bakteriami niż coś, w czym można by sie zmęczyć. pozostaje nam środowa salsa i sobotni basen daleko od centrum.
Dziś leniuchuję, kończę Stiega Larssona tom nr 1 i buduję plan na przyszłość. Trzymajcie kciuki!
Subskrybuj:
Posty (Atom)