wtorek, 12 stycznia 2010

Szkockie zimno

http://www.youtube.com/watch?v=wGc2iT6X2_8
Dziś na początek ulubiona zimowa piosenka Szkotów, leci w lokalnej stacji mniej więcej 7 x na godzinę. Oprócz tego trochę starego Police, trochę Annie Lennox (stąd pochodzi), no i o dziwo nasz Basia Trzetrzelewska. Ale miało być o zimnie.

Zimno zaczyna się rano, jak M. wstaje i połowa łóżka robi się pusta. Ja przeważnie zwlekam się pół godziny później, żeby zrobić dla niego śniadanie. Zanim wyjdę z naszej w miarę dogrzanej sypialni (na oko +19C), zakładam skarpety, legginsy i bluzę. W kuchni panuje Królowa Zima, zioła w doniczkach czernieją na parapecie, na kranie niemalże wisi sopel (na nos +6C). Dotykam naszych kubeczków na herbatę, są zimniejsze niż kostki lodu z lodówki, tak samo talerze, sztućce są nawet zimniejsze. Mój nos zaczyna marznąć, palce bolą. Dzielnie szykuję herbatę z malinami i tosty, dziś był twarożek z rzodkiewką. Trochę bez sensu, bo zimny.

Zabieram wszystko z powrotem do sypialni, gdzie M. szczęka zębami po chłodnym prysznicu. O 7.00 wychodzi, a ja zwijam się w kłębuszek, próbując uratować resztki nagromadzonego w czasie snu ciepła. Około 9 poranek wyrywa mnie ze snu, choć decyzja o wzięciu prysznica jest odkładana jak długo się da. Prysznic to utrata co najmniej 10 stopni w przeciągu 3 minut! Bo więcej się nie ustoi!

O 12 wychodzę spod koca, spod którego wystawiam tylko nos i ręce, dzielnie operując klawiaturą laptopa i myszką. W sumie fajnie, że taki laptop grzeje, przynajmniej mam ciepłe kolana! Ale w mieszkaniu robi się zbyt zimno, żeby siedzieć.... Znowu wyprawa do kuchni, trzecia herbata i szybki lunch. I spacer, marsz mnie rozgrzewa, robi się jakoś cieplej mimo gołoledzi i zacinającego zimnego wiatru z deszczem.

Docieram do biblioteki miejskiej, która jest moim odkryciem i Mekką! Po pierwsze za darmo. Po drugie ciepło. Po trzecie jasno. Po czwarte nie śmierdzi. Po piąte całe dwa regały z albumami o architekturze, wnętrzach i szkockim krajobrazie. I jedna z polską literaturą. Czuję się trochę jak kloszard w dworcowej poczekalni, ale co tam. Nie przysypiam i nie śmierdzę wszak, przeciwnie, robię notatki i szkicuję. Jest fajowo, aż do czwartej.

Wtedy dzwoni M. Wraca, a ja wraz z nim. Zaraz po wejściu podkręcamy kaloryfery i ładujemy się w puchowe kufajki. Tylko wtedy da się przebywać w kuchni dłużej niż 5  minut, a do zmajstrowania obiadku potrzeba co najmniej pół godziny! Podgrzewam końcówki palców nad bulgoczącym garem, żeby rozłożyć lodowate sztućce i talerze.

M. czasem chucha w czasie jedzenia i w świetle lampy widać kłęby pary. Na początku nas to nawet bawiło...

Zmywanie z czynności znienawidzonej przeistoczyło się w dopust boży. W kuchni woda jest dwa razy cieplejsza niż pod prysznicem, można więc przy okazji nieźle się rozgrzać. Potem piąta herbata i ładujemy się pod kocyk w sypialni, w końcu to najcieplejsze miejsce i jedyne słuszne!


morze
u nas
zimą

3 komentarze:

  1. Ola, ja wlaczam kuchenke gazowa na full w kuchni i otwieram drzwiczki kuchenki... taki patencik na zimnice, moze Ci tez przypasuje;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki, może, tyle ze kuchenka elektryczna a więc żre prąd jak głupia, dziś + 6, tendencja zwyżkowa!!!

    OdpowiedzUsuń